Czy zwyczajność jest czymś podejrzanym?

"Historia całkiem zwyczajna" - reż. Petr Nosálek - Olsztyński Teatr Lalek

Będzie i miód, i dwie łyżeczki dziegciu. Zacznijmy od miodu. Olsztyński Teatr Lalek wystawił sztukę Historia całkiem zwyczajna (premiera 10 I 2009). Wszystko świetnie się udało.

Sięgnięto po dobry tekst młodej autorki, która ostatnio robi oszałamiającą karierę. Marija Łado, a właściwie Marija Aleksiejewna Miszurin jest Rosjanka z Kijowa, córką znanego reżysera filmowego. Jest aktorką (głównie filmową) oraz scenopisarką (zrealizowano z sukcesem kilka jej scenariuszy filmowych) i dramatopisarką. Historia całkiem zwyczajna okazała się prawdziwym przebojem, wystawiło ją już ponad 70 teatrów w Rosji, łącznie z takimi sławami, jak Teatr na Tagance w Moskwie.

Polacy szybko poznali się na rzeczy i sztuka miała już swoje premiery w kilku miastach. Najpierw była próba czytana w Teatrze Polskim w Poznaniu (1 IV 2004, pt. Zwyczajna historia), następnie premiera w Teatrze Nie Ma w Szczecinie (3 II 2006, pt. Latająca świnia), w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu (1 IV 2007, pt. Bardzo prosta historia) i w Teatrze Nowym w Zabrzu (18 X 2008, pt. Bardzo zwyczajna historia).    O realizację poproszono sprawdzonych majstrów, Czechów: reżysera Petra Nosálka, scenografa Pavla Hubičkę i muzyka Pavla Helebranda. A więc Czesi z Polakami wystawiają rosyjską sztukę – Słowiańszczyzna zjednoczona.

Zespół aktorski Olsztyńskiego Teatru Lalek stoi naprawdę na wysokim poziomie. Bardzo dobre role stworzyli: Agnieszka Harasimowicz (Krowa Bystra), Roman Wołosik (Sąsiad), Alicja Wroniszewska (Kobyła Siostrzyczka), Tomasz Czaplarski (Kogut), Adam Hajduczenia (Pies Zbój), a także pozostali aktorzy, bo poziom był wyrównany. Wybitną kreację aktorską stworzyła Anna Kukułowicz w roli Świni. Jej postać była wycyzelowana w każdym ruchu, geście, bogatej mimice. Świnia jest w sztuce zwierzątkiem radosnym, ciekawym świata, ufnym, a zarazem ma coś z marzycielskiego podlotka, nieśmiało zakochanego w Gospodarzu i śniącego o szerokim świecie oraz o skrzydłach i lataniu. Gdy w toku akcji zmienia się w anioła, nie traci nic z dziecięcego wdzięku, tylko zyskuje odrobinę dostojności jako ta, „co już wie”.

Wszystkie zwierzęta budzą szczerą sympatię widzów: i łagodna Krowa, i smutna Kobyła, i rozbrykany Pies. Nawet Kogut, choć egoista, chwalipięta i tchórz, to zarazem uroczy lekkoduch, uwielbiający oglądanie telewizji i dzięki temu obeznany ze światowymi doniesieniami, które recytuje bez krztyny zrozumienia.

Scenograf zbudował na scenie prostą szopę, ładnie oświetloną promieniami przeciskającymi się przez nieszczelne deski. Ubrał aktorów w kostiumy tylko z lekka stylizowane na poszczególne zwierzęta, m.in. łaciaty kubraczek Krowy, „grzywa” Kobyły, kawałek łańcucha Psa, barwność Koguta itp. Reżyser wzmocnił charakterystykę odpowiednimi gestami, jak wierzganie Kobyły, spojrzenie spode łba Krowy czy „kokoszenie się” Koguta.

Świat ludzi to sceniczny realizm: kalosze, chusty, bose stopy biedaka, zapyziała wieś jak żywa. W tym świecie rozgrywają się ludzkie dramaty – ludzkie, podkreślmy, bo zwierzęta są tu bardziej ludzcy niż ludzie. Główną osią akcji jest walka o życie nienarodzonego dziecka. Dasza jest w ciąży z kochającym ją synem sąsiada, Alkiem. Młodzi chcą się pobrać, ale despotyczny ojciec Daszy, Gospodarz, chce wydać jedyną córkę za kogoś bogatszego, a nie „gołodupca”, w dodatku syna znienawidzonego sąsiada-pijaczyny, dlatego też chce zmusić córkę do aborcji.

Sztuka ma liczne zalety: opowiada o prawdziwych ludzkich problemach, robi to z wielką prostotą, a w dodatku z wdziękiem, wynikającym z poczucia humoru autorki. Widz ma chwilami ochotę popłakać, ale znacznie częściej szczerze się śmieje. Cała historia kończy się krzepiąco i po opadnięciu kurtyny długo trwają rzęsiste brawa. Publiczność wychodzi z zadowoleniem na twarzy, uśmiechnięta i z przekonaniem, że warto było przyjść do teatru. Na pewno sztuka będzie długo grana, widzów nie zabraknie, podejmą ją następne teatry – może nie aż 70, jak w Rosji, ale na pewno jeszcze kilka. Byłaby to sztuka dla przysłowiowych widzów „od lat pięciu do stu pięciu”, gdyby nie to, że dotyczy aborcji i że brutalnie zabija się w niej miłą świnkę – co prawda poza sceną, ale jednak.

Bywają spektakle, które nas drażnią, nawet odrzucają, ale z czasem rosną w naszej pamięci, pozostają na długo i wreszcie uświadamiamy sobie, że mieliśmy do czynienia z wydarzeniem artystycznym. Bywa też, że jest miło i wszystko nam się podoba, ale im dłużej myślimy, tym mniej jesteśmy zadowoleni i budzą się coraz poważniejsze wątpliwości. Inscenizacja sztuki Mariji Łado to ten drugi przypadek.  

Tak więc teraz będą wspomniane dwie łyżeczki dziegciu.

Łyżka pierwsza – ideowa (przepraszam za słowo). Granie na uczuciowości widzów powoduje, że przyjmujemy bez oporu i akceptujemy opowiadaną nam historię. Zgadzamy się z tym, że zwierzęta są lepsze od ludzi – bo mamy przed oczami Krowę a nie np. hienę czy karalucha, że najlepszym, wrażliwym i zacnym przedstawicielem ludzkiego rodu jest Sąsiad-alkoholik, bowiem rozpił się po śmierci ukochanej żony, a jego bohaterskie poświęcenie ratuje życie nienarodzonego dziecka. Gospodarzowi chętnie wybaczamy wszystkie grzechy, gdy w końcowej scenie czule trzyma w ramionach maleńką wnuczkę. Oto rozświetlona szopa, zwierzęta mówią ludzkim głosem, w powietrzu unoszą się dwaj aniołowie, w centrum sceny – dzieciątko. Odczuwamy wzruszenie. Dopiero, gdy magia teatru przestaje działać, uświadamiamy sobie, że to nie była  t a  szopa,  że manipuluje się naszymi uczuciami. Literatura, zwłaszcza rosyjska, od dawna przekonuje nas, że jedyne, co w złym świecie może uczynić dobry i wrażliwy człowiek, to zapijać „ból istnienia”. Ale czy na pewno zasługuje na naszą sympatię (oraz anielskie skrzydła!) człowiek, który przepił ojcowiznę i zmarnował życie synowi? Czy na pewno w społeczeństwie, w którym ciągle i nadal więcej współczucia budzi pijak niż dręczona przez niego rodzina, taki przekaz zasługuje na aprobatę? Pijaczyna – wiadomo: człowiek z fantazją, szczera dusza, swój chłop. Bogacący się pracuś – kto wie, pewnie nudziarz i śledziennik, a może i krwiopijca. Takie schematy myślowe sztuka Mariji Łado utwierdza.

Czy powinniśmy tak łatwo przebaczyć Gospodarzowi, skoro nie przeprosił swojej córki i pozostał takim samym despotycznym draniem, jakim był, uzurpującym sobie prawo wyrokowania o życiu i śmierci nie tylko domowego inwentarza, ale także swojej rodziny? Gospodarz jest w sztuce pokazany jako negatywny bohater tylko dlatego, że popiera aborcję, a nie dlatego, że reprezentuje agresywny patriarchat. Mimo chwili czułości wobec niemowlęcia w scenie „betlejemskiej” nie możemy mieć wątpliwości, że będzie on nadal pomiatał zastraszoną żoną i córką, a także w przyszłości wnuczką oraz lekceważonym od początku zięciem.
Czy fakt, że zaszlachtowano sympatyczną Świnię i jest nam jej żal, sprawi, że nigdy więcej nie zjemy kotleta? Jeśli zjemy, to znaczy, że jesteśmy obłudni i nasz żal jest nieszczery. Tymczasem autorka wraz z realizatorami przedstawienia głaszczą nas po głowie i zdają się mówić: „jaki ty jesteś dobry i wrażliwy, miły widzu, zresztą nie martw się, po śmierci Świnia stała się aniołem, jest szczęśliwa i nareszcie może latać”.

W sztuce mówi się z niechęcią o samochodach, bo przez nie sympatyczna Kobyła stała się niepotrzebna. Kpi się z wiadomości telewizyjnych jako potoku niezrozumiałych słów, które mogą cieszyć tylko pozera, Koguta. Owszem, telewizja wspaniale nadaje się do wykpiwania, ale czy na pewno w tym kontekście? Czy nędzarska wieś, z rozpadającymi się szopami, chłopami pędzącymi samogon, brutalna, okrutna i zapita jest na pewno tym betlejemskim zaciszem, który powinien nas wzruszać i za którym warto tęsknić jako rajem utraconym w procesie cywilizacyjnym?

Przez chwilę przyszło mi do głowy, że to chyba niemożliwe, by nowoczesna, przebojowa, młoda dramatopisarka naprawdę chciała nam zafundować taką wizję świata. Może to miał być obraz ironiczny, tylko ironię ukryto zbyt skrupulatnie i odbiorcy jej nie zauważyli? Przeczytano sztukę wprost, poddano się jej niebezpiecznej nastrojowości i poprzestano na tym? Jeśli tak było, to spektakularny sukces sceniczny Historii całkiem zwyczajnej byłby dotkliwą klęską autorki. To tak, jakby Trans-Atlantyk Gombrowicza przeczytano jako apoteozę polskiego konserwatyzmu.

Ale mniejsza z tym. Nawet jeśli autorka wolała zastąpić ironię dobrotliwym i wybaczającym uśmiechem, to czy twórcy teatralni nie powinni właściwymi sobie środkami zaznaczyć jakiegoś dystansu? Czy słusznie wzmacniają światłem, kostiumem, aktorską grą i szopkową stylizacją nastrój „kochajmy się, wszystko będzie dobrze”? Może tu właśnie warto było zastosować Brechtowski „efekt obcości”, zmusić widzów, by zamiast się sentymentalnie wzruszać, zechcieli pomyśleć?

Ktoś może powiedzieć, że nie powinno się przykładać zbyt wielkich miar do prostych i zabawnych sztuk, że nie ma co dyskutować o światopoglądach, skoro można sympatycznie spędzić w teatrze tę godzinkę z kawałkiem, nie dzielić włosa na czworo, tylko cieszyć się artystycznym urokiem dzieła teatralnego. Może...
Teraz będzie kolejna łyżeczka dziegciu. Rozpoczęło się już drugie stulecie walki teatru o to, by uznano go za autonomiczną sztukę, a nie tylko za narzędzie służące do prezentowania literatury dramatycznej. Autonomia „sztuki teatru” (według określenia Craiga) polegać winna na tworzeniu jednolitego dzieła z niejednolitych elementów, jak ruch, muzyka, światło, słowo, mimika itd. Specyfika teatru lalek polega na tym, że obok innych zostaje użyte tworzywo szczególne: animowana forma. I tu rodzi się pytanie: dlaczego Olsztyński (czy inny, bo przecież zjawisko jest dość powszechne) Teatr Lalek rezygnuje z tego specyficznego tworzywa i upodabnia się do scen nielalkowych? W Internecie można zobaczyć fotografie z niektórych innych polskich inscenizacji Historii całkiem zwyczajnej, np. z Teatru im. Kochanowskiego w Opolu. Te przedstawienia są pod względem formalnym bliźniacze! Lekko stylizowane kostiumy, szopa, żywy plan. Czy to znaczy, że jeszcze trochę, a teatr lalek zniknie i pozostaną tylko szyldy?

Rzecz jasna nie chodzi o lalkarski banał. Pewnie animowane konie i krowy w tym spektaklu byłyby nie do wytrzymania. Żywy plan ma tu szczególne uzasadnienie, by podkreślić „ludzkość” zwierzęcych bohaterów. Ale może warto było poszukać jakichś animowanych form dla ludzkich bohaterów, a nade wszystko dla tych nadprzyrodzonych? Czy anioły muszą mieć zawsze białe skrzydła, nawet jeśli jest to anioł-świnia czy anioł-pijak?

Oglądając Historię całkiem zwyczajną w Olsztyńskim Teatrze Lalek czujemy się jak u siebie za pazuchą, ale nie wiem, czy to dobrze. Każda sztuka, także sztuka teatru, powinna chyba stale przekraczać samą siebie, szukać nowych środków wyrazu, nie udawać, że przez ostatnich sto lat nic się w sztuce teatru nie wydarzyło. Teatr lalek nie powinien dla wygody uciekać od animacji, bo sam siebie unicestwi. Oczywiście, dyskusja na ten temat toczy się od dawna i nie ma co wpadać w kaznodziejski ton. Olsztyński Teatr Lalek przygotował dobre przedstawienie, bez specjalnych ambicji teatralnych, na przyzwoitym lub nawet bardzo dobrym – jak w przypadku gry aktorskiej – poziomie, dostarczył widzom sporej porcji wzruszeń i nie mniejszej porcji śmiechu. A że chciałoby się jeszcze więcej... cóż, arcydzieła nie powstają zbyt często.

Halina Waszkiel
Teatr Lalek 1/09
2 maja 2009

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...