Czym kusi podlaska "Carmen"?

"Carmen" - reż. Beata Redo-Dobber - Opera i Filharmonia Podlaska w Białymstoku

Opera i Filharmonia Podlaska w Białymstoku ma za sobą kilka świetnych realizacji scenicznych, m. in. „Traviaty" i Strasznego dworu". Niestety nie należy do nich „Carmen" Georgesa Bizeta. Opera ta, wyreżyserowana przez Beatę Redo-Dobber, nie tylko nie wciąga widza, ale i w wielu miejscach wywołuje dezaprobatę. Chociaż muzycy i soliści stanęli na wysokości zadania, trudno zaakceptować pozbawioną klimatu scenografię.

Podlaska „Carmen" rozpoczyna się od krótkiego, kilkuminutowego filmu, na którym torreador tańczy przed ubranymi w klasyczne hiszpańskie suknie dwiema pięknymi kobietami. To bardzo dobry pomysł, który – z założenia – miał podsycać oczekiwania widzów, wprowadzając ich w nastrój i dynamikę opery. Jakim że więc zaskoczeniem było to, co widzowie ujrzeli tuż po podniesieniu kurtyny: zamiast aktorów ubranych w krwistoczerwone stroje, na scenie ujrzeliśmy żołnierzy noszących mundury moro (czy chcemy tego, czy nie – kojarzące się z Afganistanem albo Irakiem) i kobiety ubrane w zgrzebne, robotnicze suknie, przyozdobione pomarańczowymi chustami (z nimi „idealnie" współgrało obuwie do chodzenia po górach). Intencja reżyserska okazała się aż nadto czytelna: przełamać konwencję, odchodząc od klasycznych wyobrażeń o „Carmen".

Co otrzymaliśmy w zamian? Propozycję, która nijak nie tworzy zamkniętej, harmonijnej całości. Zwyczajnie ubrane kobiety śpiewają o miłości, próbując uwodzicielsko spoglądać na kręcących się po scenie żołnierzy w czarnych bawełnianych podkoszulkach i spodniach khaki. W II akcie akcie krwista czerwień już się pojawia, ale daleko jej do andaluzyjskiego temperamentu. Nawiązuje raczej (zdecydowanie nieudolnie) do tego, co zobaczyć możemy chociażby w Molin Rouge, a nie na hiszpańskiej scenie flamenco. Nic więc dziwnego, że pojawiający się na scenie Escamillo przebrany jest w srebrny, połyskujący strój tancerza z burleski, a nie torrreadora. Efekt jest przekomiczny i groteskowy. Podobnie jak w przypadku Micaëli, która powinna być uosobieniem zbawiennej kobiecości, ocalajacej mężczyznę. Tymczasem kobieta prezentuje się w czarnych pończochach, krótkich dżinsowych spodenkach i skórzanej kurtce (skojarzenia, jakie budzi, są naprawdę nieciekawe!). Swoją drogą, wszystkie postacie kobiece w tej inscenizacji odarte są ze swojej seksualności, pozbawione pasji i namiętności. Ich strój trywializuje wszystko to, co próbują przekazać.

Z niecierpliwością czekałem na podlaską „Carmen", która ostatecznie okazała się uwspółcześnioną, a przez to pozbawioną wyrazu wersją mistrzowskiej opery Bizeta. W przypadku klasyki silenie się na nowoczesność jest ryzykownym rozwiązaniem. W czasach banalnej, popkulturowej papki, wielbiciele opery chcą obcować z prawdziwą klasyką, delektując się między innymi specyficznym językiem, śpiewną ekwilibrystyką lub chociażby pięknymi strojami z epoki, oddającymi duszną atmosferę dawnych czasów. Kiedyś Adam Hanuszkiewicz pokusił się o stworzenie modernistycznej wersji „Balladyny". I było to może posunięcie uzasadnione, bo rozbijające skostniałe kanony, wnoszące odświeżającą nowość do polskiego teatru. Dziś jednak przyzwyczajeni jesteśmy do kontrowersji, oryginalności i antymieszczańskiej wymowy sztuki, więc unowocześnianie klasyki nie jest ani kontrowersyjne, ani zaskakujące. Współcześni widzowie, wychowani na serialach wiernie skopiowanych z amerykańskich stacji telewizyjnych, oglądając „Carmen" marzą o klasyce, a więc o nasyconych barwami scenach, nawiązujązych chociażby do genialnego filmu Carlosa Saury. Dlatego nowoczesna wersja „Carmen" nie może spotkać się z entuzjastycznym odbiorem. I na nic zda się ekstrawagancki podział sceny – śmieszny raczej, a nie zaskakujący oryginalnością. Kiedy na „parterze" rozgrywa się akt II opery (scena w gospodzie), na „piętrze" pierwszym dwóch wojskowych reperuje jeepa, pali papierosy i zwyczajnie się nudzi.

Mogłby stać się inczej, gdyby autor podlaskiej inscenizacji „Carmen" stworzył operę spójną: skoro mężczyźni w „Carmen" noszą mundury komandosów, to trzeba trzymać się tej konwencji, nie próbując łączyć hiszpańską kulturę z czymś, co kojarzy się z telewizyjnymi informacjami o wojnie. Bo andaluzyjski taniec i stroje pojawiają się jednak w ostatnim akcie „Carmen", sugerując jakby, że autorzy opery wiedzieli co nieco o hiszpańskiej kulturze i na dowód tego zaprezentowali kilka scenicznych ruchów. Niestety jakość tańca daleka była od doskonałości, a i stroje nie miały w sobie porywającego uroku (łącznie z fatalną suknią Carmen w finałowej scenie opery). Interesująco wypadli jedynie profesjonalni tancerze, przebrani w oryginalne stroje z epoki, ale ich występ był krótki i nie zatarł negatywnego wrażenia.

Czym przekonuje nas podlaska „Carmen"? Przede wszystkim efektami wizualnymi (świetnie zintegrowany ruch potężnych wahlarzy, na których wyświetlane są ujęcia filmowe) oraz perfekcyjnym wykonaniem muzyki. Z czystym sumieniem można zamknąć oczy i siedząc wygodnie w fotelu skupić się na muzyce. Orkiestra OiFP, pod dyrekcją Michała Klauzy, z właściwą sobie finezją potrafiła oddać emocje utworów skomponowanych przez Georges Bizeta. Jestem przekonany, że to wykonanie spotkałoby się z żywym przyjęciem melomanów, którzy chętnie kupiliby płytę CD z zarejestrowaną operą. Z wykonaniem instrumentalnym „Carmen" idealnie współgrają partie wokalne, szczególnie w wykonaniu Ewy Vesin, wcielającej się w postać Micaëli (jej występy solowe wypadają znacznie lepiej niż dobre wykonanie Agnieszki Rehlis, czyli tytułowej Carmen). Podkreślić trzeba również kunsz wokalny Rafała Bartmińskiego (Don José) i Escamilla (w tej roli Dariusz Machej). Dzięki nim „Carmen" po prostu dobrze się słucha. I z tego powodu warto odwiedzić Operę i Filharmonię Podlaską i przekonać się, że opera Bizeta to muzyczne arcydzieło oraz tekst literacki, który wciąż wiele mówi nam o człowieku. A może komuś nowoczesny anturaż przypadnie do gustu? Może dzięki niemu zweryfikujemy swoje wyobrażenia o sztuce operowej XXI wieku?

Dominik Sołowiej
Dziennik Teatralny Białystok
28 października 2015

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia