D\'arc room

"Joanna d\\\'Arc" - reż: Remigiusz Brzyk - Teatr Polski w Bydgoszczy

Zrekonstruowany na podstawie dokumentów z 1431 roku proces dziewicy orleańskiej odbywa się pokątnie w magazynie dekoracji, obwieszonym dookoła kurtynami z pociętej na paski folii.

Stare blejtramy ze średniowiecznymi motywami poskładano tu na wózkach albo oparto o ściany. Może będą potrzebne, może nie. Na podłodze wyrysowany plan kościoła, bo jesteśmy równocześnie, i w katedrze, i więzieniu. Migają kadry z filmu "Męczeństwo Joanny d\'Arc" Dreyera z 1928 roku, tego samego, w którym małą rolę młodego mnicha zagrał Artaud. Zapada w pamięć powiększona twarz aktorki Renee Falconetti, chyba najdoskonalszej świętej Joanny. Czy dziś można ją jeszcze tak zagrać? Jak Falconetti osiągnęła taki efekt, co ze sobą zrobiła, żeby dotknąć tajemnicy? 

W jednym z zaułków magazynu za zasłoną z folii siedzi obróconych do nas plecami pięć młodych aktorek. Już trwa przesłuchanie, nie wiadomo, która to Joanna.

W bydgowskim przedstawieniu reżyser Remigiusz Brzyk szuka źródeł objawień Joanny d\'Arc bardzie] w je] ciele niz w duszy. Pokazuje budzenie się świadomości, a nie świętości

Marta Ścisłowicz, Marta Nieradkiewicz, Karolina Adamczyk, Dominika Biernat, Anita Sokołowska tworzą niezwykły chór kandydatek. Brzyk rozdziela między nie kwestie katów i ofiary, uciekając od prostej antynomii: męski świat władzy i opresji kontra kobiecość uciemiężona. Dziewczyny po kolei zasiadają na ustawionym w centrum krześle hańby. Jest Joanna w czerwonej sukience, Joanna w męskim, czarnym uniformie, prosta zagubiona dziewczyna, niby-święta nieumiejąca wskazać, który z papieży jest tym prawdziwym. Dociekliwość śledczych nie tyle obnaża detale jej objawień, ile rozbiera ją z masek i ról. I w końcu w jednej ze scen Joanna Marty Ścisłowicz siedzi przed nami naga. Już nie kobieta-wojownik, ale po prostu ciało, które wyrzekło się siebie. Podtekstem sądowych interrogacji jest chyba półprywatne, niewypowiedziane głośno pytanie, które zadają sobie nawzajem aktorki: a ty za co byś umarła?

Skąd bierze się świętość albo tylko jej uzurpacja w kobiecie? Aktorki Brzyka i pojawiający się znikąd maszyniści przestawiają i usuwają z przestrzeni gry wielkoformatowe zdjęcia średniowiecznych fryzów i witraży tak na oko prawie o 2 stulecia wcześniejszych niż epoka Joanny, jakbyśmy powoli pozbywali się źródeł wyobrażeń Joanny o Bogu, świętych i świętości. Wynoszenie blejtramów przypomina zeskrobywanie kolejnych warstw tynku ze ścian świątyni, żeby dobrać się do najstarszego fresku. A czasem daje wręcz wrażenie ruchomych ścian, ożywionej katedry, która nam nieustannie umyka.

Jeśli "Proces w Rouen" to kontynuacja stylu zapoczątkowanego w "Brygadzie szlifierza Karhana", to oczekiwałbym wyraźniejszego metateatralnego mianownika, wypowiedzianego wprost komentarza do sprawy, do filmu Dreyera, do fenomenu Joanny. Tymczasem Brzyk stawia na powściągliwość i spokój. Ściszenie głosu, świadomość efektu. Estetyka przykrywa eseistykę. Brzyk triumfuje jako reżyser, kuli się jako teatralny kaznodzieja. W jego spektaklu nie ma współczucia. I nie ma oskarżenia machiny kościelno-państwowej, która zmiażdżyła Joannę. Są pytania sędziów, brzmią prawie tak samo, jakbyśmy je zadawali dzisiaj. Kto do ciebie mówił? Skąd dochodził głos? Jakie to było światło? Sceptycyzm mimowolnie bierze górę nad mistycyzmem. A jednak nie wszystko da się w tej historii objąć. Jest jakiś ciemny pokój w głowie Joanny. U jego progu Brzyk - a my wraz z nim - staje bezradny. Nie potrafimy zapalić tam światła.

Łukasz Drewniak
Dziennik Gazeta Prawna
3 lipca 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia