Daj komuś palec, a zechce wątroby
„Rodzaje życzliwości" reż. Yórgos Lánthimos, - Kino CAMERIMAGE w ToruniuRodzaje życzliwości, a może odwrotność. Trój-kadry. Czarno-białe senne omamy. W świecie powtarzalności staram się wybierać miejsca inne, wyjątkowe, nie rzadko odległe., Ponadprzeciętne kina z duszą, gdzie czerwień wylewa się od wejścia aż po zasłony, dając ujście świetliście-białym filarom. Nietypowej przestrzeni zabierającej w często, a może i przede wszystkim, odkrywcze produkcję.
Artyzm dobrze znany kinom studyjnym. Mowa tu oczywiście o kinie Camerimage w Toruniu, gdzie wybrałam się by obejrzeć nowy film greckiego reżysera Yorgosa Lanthimosa, twórcy "Homara" i głośnych niedawno "Biednych Istot"'. Dziwacznych światów i wydarzeń. Wielowymiarowych pokręconych przedstawień.
Wróćmy jednak do produkcji. Kadr pierwszy, scena pierwsza. Widzowie pozostawieni w środku historii, która trwa zapewne od wieków. Rozdział pierwszy: Śmierć R.M.F.
Raymond - człowiek na szczycie piramidy, szef w którego wciela się Willem Dafoe. Ten sam zresztą, szalony naukowiec z "Biednych Istot". Osoba nieustępliwa, mająca władzę nad innymi, pod której skrzydłami znajduję się on - pracownik jak każdy inny, ulegający, posłusznie słuchający narzuceń tego, który mówi mu jak żyć. Nasuwa się więc pytanie - czy to jest jeszcze jego życie? Czy sprzeciwiając się można stracić wszystko - a może już do tego doszło?
Przechodzi przez głowę myśl - czytamy książki nasunięte nam odgórnie, lecz to tylko początek tej karuzeli. Jak daleko zajdziemy gdy zorientujemy się że to nie my decydujemy o własnym świecie? Gdzie jest granica, jeśli w ogóle jakaś istnieje. Jeśli przekroczenie jej nie jest tylko bezbarwną linią na horyzoncie. Lekko zauważalną materią. Dochodzi tu też do głosu kwestia wartości przedmiotów. Czy piłeczka do ping-ponga, zniszczona rakieta oprawiona w gablotę, mogąca nadawać się jedynie do podziwiania, obserwacji urazów jej struktur, wiodących do sukcesu, jest jedyna? Mimo iż powstała z tej samej produkcji co setki takich palet? A czemu to właśnie my nie sięgniemy po marzenia, lecz pragniemy eksponatów już zdobytych?
Wątków można szukać tu wiele, lecz moim zdaniem Yargos zadaje pytanie, ile jesteśmy w stanie poświęcić dla akceptacji - błądzenia w stadzie miliona nam podobnych. I to chyba ruszyło mnie najbardziej. Zwieńczona tąpnięciami pianina historia, tym dogłębniejszymi im większe napięcie budujących się kadrów. I równie dobrze mógłby być to osobny film, lecz dopiero w połączeniu budują one całość. Kształtują swoją unikalną ciągłość, mimo iż każda z nich na pozór jest osobna.
Czas zatem na kolejną cześć - R.M.F. Lata.
Przenosimy się tutaj do pary, której żona zaginiona w katastrofie odnajduje się. Stał się cud, ale czy na pewno, czy cudów nie stało się więcej? Czy nie doprowadza się widza do poziomu, w którym zastanawia się on, co tam właściwie jest prawdą? Od kogo są głuche telefony, odbierane początkowo niepewnie, później z coraz to większym wyczekiwaniem. Poświatą po tym co zostało z dobrze zapamiętanej relacji. I dalej - czy wydarzenia zmieniają ludzi, wprowadzają ich w obłęd i jak bardzo zdolni jesteśmy poświęcić się dla drugiej osoby? Czy zechce wątroby ten, kto uprzednio prosił o palec? Dostępu do wnętrza, wylewających się z krwiobiegu naczyń.
R.M.F. zapętlenie.
Kto oglądał ten wie, że nagłówek był inny. Kto nie widział, tego już teraz do sal kinowych zapraszam. Jest to swego rodzaju zwieńczenie. Połączenie historii, albowiem kto umarł ten żyje. Ocalony został kwestią przypadku, a może to przypadek decyduje o istnieniu. Znajdujemy się w kolejnym dziwnym świecie, z powtarzającymi się bohaterami, niczym reinkarnacją w kolejnych wcieleniach. Czego nauczyły nas kolejne życia?
W ostatniej „części" zostajemy wciągnięci do samego środka zamkniętego kręgu. Swego rodzaju sekty, działającej według narzuconych odgórnie zasad. Grupy ludzi kierującej się przepowiednią, szukającej dziewczyny ze snu. Tej jednej odpowiedniej osoby mającej zmienić rzeczywistość. Swego rodzaju wybranki. Kieruje się ona narzucanymi z góry zasadami, gdzie za niedostosowanie się do reguł można zostać wyrzuconym/odciętym od społeczności. Powtarza się zatem motyw niewoli i poddania, będący na początku. Łzy, które piją. Wodę studni rozpaczy. Proszę, weźcie mnie z powrotem, do świata dobrze mi znanego!
Interesującym z pewnością zabiegiem jest powtarzalność aktorów w każdej z części. Mniej lub bardziej poznawalnych. Przechodzących zewnętrzne metamorfozy, wcielając się w kolejne role. Obsada, częściowo znana już z poprzednich produkcji: niezastąpiona Emma Stone, charakterystyczny Willem Dafoe, intrygująca Margaret Qualley. A także współpracujący z reżyserem w „Faworycie" Joe Alwyn. Pojawiły się tu również nowe twarze: Hong Chau, będąca wyraźną, szczególnie w „ostatnim rozdziale" oraz Jesse Plemons, który właściwie zawsze znajdował się w centrum, pozostając pod baczną obserwacją oglądających.
Przenieśmy się teraz do twórców: zdjęcia Roobie Ryana nadają klimatu. Kolory są często ciepłe, kadry niczym malarskie opowieści. Nie zabrakło tu jednak czarno- białych scen, co dało rozróżnienie między snem a jawą, czy białego światła chłodnych przestrzeni. Kostiumy wybierane przez Jennifer Johnson, na pozór zwykłe, lecz w gruncie rzeczy dobrze przemyślane i wyszukane. Dopasowane do otaczającego nas świata, tak by każdy mógł się w nim zatopić. W połączeniu z muzyką tworzoną przez angielskiego kompozytora Jerskina Fendrixa. a może bardziej dźwiękami, wspomnianymi tąpnięciami instrumentu, głosami chóru i jedną jedyną, dobrze znaną nam wszystkim piosenką zespołu Eurythmics – „Sweet Dreams" daje jednolicie kreującą się całość. Pasującą do siebie, w całym tym absurdzie historii, przewrotności tytułu, a także stylistyce, którą kształtuje Yórgos w swojej twórczości.
Tym co podoba mi się w filmach greckiego reżysera jest to, że każdy może znaleźć w tym samym dziele inną historię. Jeden obraz poruszający rozmaite aspekty życia. Mieszający w pytaniach nad którymi być może nawet nie śmiałeś myśleć. Mogę zatem powiedzieć, że nabiera on nie tylko rozpędu z każdym nowym filmem, ale przede wszystkim jego sztuka jest procesem, który sam w sobie rozwija się jak skrzydła, zmieniające się w locie na płetwy innego zupełnie tworu.