Dar jak gwóźdź do trumny

rozmowa z Januszem Dymkiem

Starałem się, by ten spektakl nie był groteską, o co bardzo łatwo. Uznałem, że realistyczne opowiedzenie o tamtej rzeczywistości wystarczy, by uzyskać efekt komizmu i tragizmu - spektaklu Sceny Faktu "Prezent dla towarzysza Edwarda G." mówi reżyser Janusz Dymek.

Janusz Dymek, reżyser spektaklu Sceny Faktu "Prezent dla towarzysza Edwarda G.", wyjawia kulisy powstania dokumentu o przodowniku pracy Wincentym Pstrowskim. Premiera dziś w pierwszym programie TVP o 20.25 

Przedstawienie opowiada o wydarzeniach z 1977 roku. Wtedy Maciej Szczepański, prezes TVP, zlecił realizację filmu o Wincentym Pstrowskim. Opowieść o czołowym przodowniku pracy w powojennej Polsce miała być barbórkowym prezentem dla I sekretarza KC Edwarda Gierka. 

Rz: Skąd pan zna tę historię? 

Janusz Dymek: Z Internetu. Tam zacząłem poszukiwania informacji o Wincentym Pstrowskim, o którym chciałem zrobić spektakl. Natknąłem się na opowieść Stefana Szlachtycza o perypetiach związanych z powstawaniem filmu o Pstrowskim - "Kto da więcej, co ja". Z dzisiejszego punktu widzenia historia wydała mi się zabawna, choć tamte lata nie nastrajały do śmiechu, podobnie jak sytuacja, w którą się wpakował reżyser. 

Mógł odmówić nakręcenia filmu? 

- Jako główny reżyser TVP? Nie. Bezpośrednio tę robotę zlecił mu dyrektor programowy Janusz Rolicki, ale działał na polecenie Macieja Szczepańskiego. A jemu się nie odmawiało. Nawet jeśli trzeba było napisać scenariusz i nakręcić film w ciągu trzech miesięcy, co graniczy z niemożliwym. 

I film powstał? 

- "Negatywna reakcja Gierka na film o Pstrowskim zaskoczyła wszystkich "Tak. Ekipa realizatorska zdążyła na czas mimo rozmaitych perypetii na planie i nieustannej ingerencji czynników partyjnych w pracę. Nie był to film propagandowy, ale uczciwy na tamte czasy. Pokazywał Pstrowskiego jako postać przejmującą, by nie powiedzieć - tragiczną. Koledzy górnicy z zabrzańskiej kopalni Jadwiga nie akceptowali jego gorliwości w pracy i podnoszonych przez niego haseł współzawodnictwa, a Pstrowskiemu się nie podobało, że płacono mu tyle samo co innym. Mimo wysiłków peerelowskiej propagandy nie udało się wykreować go na człowieka wzbudzającego sympatię. W 1948 roku, kilkanaście miesięcy po wręczeniu mu Krzyża Orderu Odrodzenia Polski przez Bolesława Bieruta - zmarł na białaczkę. Może nie tyle z przepracowania, ile z powodu złych warunków pracy. Tego z kolei władza nie mogła mu darować. To była porażka propagandowa. 

A jak film został oceniony przez najważniejszych widzów, czyli zleceniodawców? 

- Na kolaudacji - bardzo dobrze, z wyjątkiem jednego partyjnego głosu, zarzucającego autorom "hamletyzowanie", czyli pokazanie Pstrowskiego jako człowieka, któremu nieobca była gorycz, rozczarowanie, także ówczesnym systemem. Realizatorom filmu obiecano nagrody pieniężne. Tymczasem reakcja Edwarda Gierka oglądającego film na zorganizowanym dla niego pokazie zaskoczyła wszystkich. Zamiast nagrody reżyserowi groziło usunięcie z posady. Ale ostatecznie skończyło się dobrze. 

Film nie podobał się Edwardowi Gierkowi? 

- To mało powiedziane. Wszystkim się wydawało, że intencje były słuszne - pokazanie I sekretarzowi biografii jego dobrego znajomego, w dodatku zasłużonego górnika. Teoretycznie - trudno lepiej. Jednak to, co wydawało się proste i logiczne, spaliło na panewce, bo jak się okazało - nie lubili się. A wcześniej nikt nie wiedział, jak sprawy się mają. 

Czy film Szlachtycza został kiedykolwiek wyemitowany? 

- Raz, w styczniu 1978 roku. 

Dobrze pamięta pan telewizję z czasów Macieja Szczepańskiego? 

- Cóż, czasy były straszne, ale na bramce stały piękne dziewczyny w spódniczkach mini, a nie jak teraz - strażnicy. Byłem wtedy kilka lat po szkole filmowej i współpracowałem z TVP, realizując m.in. teatry telewizji. Nie miałem bezpośrednich kontaktów ze Szczepańskim. Jedno jest pewne - za jego czasów polska telewizja uzyskała standard europejski, m.in. dzięki zakupowi nowoczesnego sprzętu. Mieliśmy najlepszą technicznie telewizję w demoludach. 

I nie przeszkadzało, że była monarchią absolutną? 

- To się nieco inaczej postrzegało. Prezes był w stanie załatwić wszystko. Jak ojciec chrzestny. A towarzysze partyjni byli w stanie pomóc w każdej sprawie, jeśli, oczywiście, mieli w tym interes. 

Zrealizowany przez pana Teatr TV to trzy opowieści: o Pstrowskim, polskiej telewizji lat 70. i stosunkach w niej panujących i trzecia - o reżyserze, który zaplątał się w tryby historii. Która jest dla pana najważniejsza? 

- Ostatnia. Starałem się, by ten spektakl nie był groteską, o co bardzo łatwo. Uznałem, że realistyczne opowiedzenie o tamtej rzeczywistości wystarczy, by uzyskać efekt komizmu i tragizmu. 

Janusz Dymek, reżyser 

Rocznik 1938, absolwent polonistyki Uniwersytetu Wrocławskie-go i reżyserii w PWSFTViT w Łodzi. Pracował jako dziennikarz i kierownik produkcji. Od 1997 r. reżyseruje "Złotopolskich". Dla Teatru TV zrealizował m.in. spektakle "Wigilijny gość", "A piekło, Isabelle?". Dla Sceny Faktu przygotował spektakl "Afera mięsna". 

Powiedzieli

Janusz Rolicki, w 1977 roku dyrektor programowy TVP 

To była jedna z bardzo wielu produkcji, raczej epizod w naszej działalności, więc szczegółów nie pamiętam. Szczepański chciał zrobić przyjemność Gierkowi i wymyślił film o Pstrowskim. Zygmunt Wiśniewski, ówczesny redaktor naczelny publicystyki kulturalnej i autor scenariusza, wytypował do tego zadania Stefana Szlachtycza, wówczas głównego reżysera. Na kolaudacji były nieco naciągane dobre oceny, bo film nie był porywający. Natomiast stanowczo zaprzeczam, by reżyserowi z powodu niezadowolenia Gierka groziło zwolnienie z pracy. To nieprawda. 

Stefan Szlachtycz, w 1977 roku główny reżyser TVP

Wycofałem swoje nazwisko z czołówki spektaklu, bo nie identyfikuję się z nim. W mojej pamięci wiele szczegółów wygląda inaczej, choć owszem - zdarzenia, o których opowiada ten teatr miały miejsce. Film o Pstrowskim był propozycją nie do odrzucenia złożoną mi przez Macieja Szczepańskiego via Janusz Rolicki. Ale potem realizacja mnie wciągnęła, bo można było powiedzieć prawdę o tym w gruncie rzeczy poczciwym człowieku, który został zmanipulowany przez władzę. I przystano na taką opowieść. Na kolaudacji film miał najwyższe oceny - bardzo się podobał i Szczepańskiemu, i Rolickiemu. To pozostało jedynie w pamięci, bo protokół kolaudacyjny już nie istnieje. Nikt natomiast nie wiedział, że Gierek tak może nienawidzić Pstrowskiego. I prawdą jest, że omal nie straciłem pracy przez ten film.

Małgorzata Piwowar
Rzeczpospolita nr 98
27 kwietnia 2009
Portrety
Janusz Dymek

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia