Debussy dla hecy

"Peleas i Melizanda" - reż. Katie Mitchell - Teatr Wielki - Opera Narodowa w Warszawie

Teatr Wielki-Opera Narodowa jakby w ogóle nie zauważył w tym sezonie stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości. Najnowsza premiera dramatu muzycznego "Peleas i Melizanda" Claude'a Debussy'ego, którego libretto oparte jest na sztuce Maurice'a Maeterlincka, nie tylko nie ma nic wspólnego z naszym wielkim jubileuszem, ale także jest "bełkotliwym gniotem", nikomu niepotrzebnym.

Podczas przerwy duża część publiczności opuściła teatr. Bezsens i nuda inscenizacji nie rokują spektaklowi niczego dobrego. Czyż nie lepiej było wydać te niemałe przecież środki finansowe na rodzime dzieło, na przykład na premierę "Halki" czy "Strasznego dworu" Stanisława Moniuszki?

Owszem, w repertuarze Teatru Wielkiego znajdują się oba te dzieła, ale w takiej inscenizacji, że lepiej, aby ich nie było. Bo "Halka" w reżyserii Natalii Korczakowskiej (premiera w 2011 r.) stała się materiałem dla eksperymentalnego potraktowania dzieła. Ponadto wystawiona w wersji uwspółcześnionej, do tego z nadinterpretacją przesłania libretta, nie jest tym, czego oczekuje publiczność kochająca dzieło Moniuszki.

"Straszny dwór" w reżyserii Anglika, Davida Pountneya (premiera 2015 r.), również znajduje się w obecnym repertuarze Opery Narodowej, ale w wersji, którą uważam za wręcz szkodliwą zarówno dla utworu, jak i dla publiczności. Przekłamana interpretacja dzieła Moniuszki prowadzi do karykatury "Strasznego dworu" i silnej ingerencji w tkankę opery. Wątek patriotyczny, tak ważny u artysty, w tej interpretacji nie istnieje. Zamiast tego jest bezczelna kpina z polskiego patriotyzmu, ośmieszenie i próba zdyskredytowania polskiej tożsamości narodowej. Pisałam o tym na łamach "Naszego Dziennika" zaraz po premierze. Tak więc lepiej byłoby zdjąć z repertuaru tę chorą (politycznie poprawną) inscenizację angielskiego reżysera i w to miejsce dać premierę "Strasznego dworu" wystawionego zgodnie z duchem dzieła Moniuszki.

Ale Teatr Wielki uraczył Polaków spektaklem "Peleas i Melizanda", a właściwie karykaturalną interpretacją utworu Debussy'ego dokonaną przez angielską reżyser Katie Mitchell, określaną w materiałach reklamujących spektakl jako artystkę wielce wybitną. Na czym polega wybitność tej pani, trudno powiedzieć. Bo to, co oglądamy na scenie, można uznać za jakąś hecę. Dość powiedzieć, że akcja została umieszczona współcześnie, że Melizanda pojawia się jednocześnie z prawej i lewej strony, a widz pełen niepokoju myśli, że ma zwidy lub dwoi mu się w oczach. W wyświetlanych napisach libretta czytamy, że bohaterowie są w starym zamku, podczas gdy na scenie widzimy jakieś mieszkanko M2 lub M3 z czasów PRL; dziadek jest o kilkadziesiąt lat młodszy od swojego wnuka (przynajmniej tak wygląda), nie mówiąc już o tym, że artyści śpiewają, iż są nad morzem i dotykają fal, a my na scenie widzimy jakiś stary, nieużywany suchy basen (co natychmiast ktoś z widowni kwituje znanym kiedyś dowcipem o nurkowaniu w basenie bez wody).

Sztuka Maeterlincka z okresu symbolizmu podejmuje wątek dramatycznej triady: miłość, zazdrość i śmierć. Podobnie utwór Debussy'ego, którego libretto, napisane przez kompozytora, bazuje na sztuce Maeterlincka. Bohaterka dramatu, Melizanda, żyje na pograniczu snu i jawy, czuje się zagubiona w świecie rzeczywistym. W sztuce i libretcie postać Melizandy jest nasycona głębią psychologiczną, co podkreśla także motyw muzyczny przynależny tej postaci. Tymczasem w tej reżyserii Melizanda (jej partię śpiewa Sophie Karthäuser) pozbawiona jest jakiejkolwiek głębi. Inscenizator sprowadziła tę postać wyłącznie do physis. Podobnie pozostałych bohaterów, łącznie z tytułowym Peleasem (w tej roli Bernard Richter), Katie Mitchell potraktowała instrumentalnie.

Spektaklu nie ratują nawet zupełnie niezłe głosy śpiewaków (główne partie w wykonaniu artystów zagranicznych) i rzetelna strona muzyczna przedstawienia. Bo pytania, jakie zadają sobie widzowie (ci, którzy dzielnie dotrwali do końca), brzmią: o co tu chodzi, o czym to jest, kim są ludzie na scenie?

Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik
5 lutego 2018

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...