Decentralizacja

kiedyś teatry były podporządkowane Ministerstwu Kultury i Sztuki

Centralizacja raczej kiepsko się kojarzy. Wciąż jeszcze głównie z Peerelem, kiedy oznaczała podporządkowanie wszelkiej działalności publicznej jakiejś bardziej czy mniej tajemniczej Centrali.

Centrala masowo wypuszczała dyrektywy i zarządzenia, w zamian oczekując rozliczeń i sprawozdań; niektóre z nich bywały prawdziwe, inne podfałszowane, jako że relacje między administracyjną Górą a wykonawczym Dołem rzadko polegały na lojalności i uczciwości. Socjalistyczna centralizacja objęła oczywiście nie tylko gospodarkę, ale i teatry. Żeby jednak scentralizować, wpierw trzeba było upaństwowić. Pierwszy upaństwowiono warszawski Polski, 13 października 1945. Po nim poszedł na państwowy garnuszek kolejny Polski, tym razem w Poznaniu. Jako trzeci - katowicki Śląski im. Wyspiańskiego. W ciągu 1949 roku upaństwowiono wszystkie pozostałe. Dyrektorzy, aktorzy, techniczni i administracyjni podostawali etaty i tak zaczęła się epoka, która dla jednych miała oznaczać teatralny raj na ziemi (jakże zazdroszczono nam tych etatów na Zachodzie!), zaś dla drugich, którzy teatrami mieli zarządzać, pasmo udręk i kłopotów. Jak się rychło okazało, udręki i kłopoty stały się normą powszechną, działającą w obie strony.

Udręka pierwsza: teatry otrzymały status przedsiębiorstw opartych na rozrachunku gospodarczym, rozliczały się zatem, jak fabryki, z wykonania planu usługowego. Udręka druga, związana z pierwszą: anulowano starą, racjonalną zasadę teatralnych sezonów i wprowadzono rozliczanie roczne, od stycznia do grudnia, jak w konwencjonalnym zakładzie pracy (notabene do dziś to roczne rozliczanie obowiązuje, choć dawno przywrócono tradycyjną sezonowość). Udręka trzecia: zaczęto nagminnie wymyślać odgórne struktury szczegółowego zarządzania teatrami. Wreszcie zafundowano udrękę podstawową: merytoryczne relacje z władzą. Pozostawiono scenom, owszem, coś w rodzaju swobody twórczej, ale twardo określono, jak rozumie ją nowa władza - "Swoboda twórcza to jest swoboda wyrażania naszej ideologii". Szczególnie uciążliwe okazały się struktury zarządzania. W roku 1949, kiedy wszystko było już upaństwowione, wymyślono Generalną Dyrekcję Teatrów, Oper i Filharmonii. Niespecjalnie się sprawdziła. Dwa lata później powołano w jej miejsce Centralny Zarząd Teatrów i Przedsiębiorstw Muzycznych. Ten dwugłowy twór przetrwał tylko rok, zanim odcięto odeń przedsiębiorstwa muzyczne i pozostawiono same teatry. CZT istniał sześć lat, dopokąd nie uległ likwidacji, w 1959, na fali modnej naonczas w Komitecie Centralnym decentralizacji.

Generalnie teatry były podporządkowane Ministerstwu Kultury i Sztuki, ale naprawdę odpowiadały przed Centralnym Zarządem, który był organem propagandowo-partyjnym. Kiedy Zarząd zlikwidowano, jego miejsce zajął znacznie skromniejszy Zespół do spraw Teatru. Ten zajmował się już tylko scenami bezpośrednio przydzielonymi Ministerstwu: krakowskim Słowackim, warszawskim Narodowym i oboma stołecznymi operami. Pozostałe teatry zostały zdecentralizowane i przeszły pod bezpośrednią kuratelę lokalnych władz.

Decentralizacja... Kolejne magiczne słowo nie tylko przecież komunistów. Wydawałoby się, że centrala poszła wreszcie po rozum do głowy. Po cholerę mieć na głowie wszystko, co się rusza? Same kłopoty i wieczysta udręka. "Centralny Zarząd Teatrów zawiadamia, że żadne przedstawienie nie może być udostępnione publiczności bez pisemnego zezwolenia Dyrektora Centralnego Zarządu Teatrów" - głosiło na przykład pismo przewodnie ówczesnego dyrektora CZT, z marca 1953. Paranoja? Paranoja. Kiedy więc przyszedł Październik, który bardzo poprzewracał towarzyszom poukładane już klocki, ale okazało się, że ustroju jednak nie wywrócił, postanowiono dać trochę luzu społeczeństwu, w tym teatrom. Niech więc będzie decentralizacja. Towarzyszom z prowincji należy się więcej odpowiedzialności za kulturę. No i same teatry także powinny być zadowolone. Przecież nie sposób z każdą duperelą biegać do Centrali. Poza tym tak entuzjastycznie odniosły się do sprawy wolności... Otworzyły się na zachodni repertuar, zaczęły wyjeżdżać w świat... No to dajmy im oficjalnie trochę więcej swobody i zdecentralizujmy. Niech się poczują na swoim. Wydawałoby się, że jest wreszcie jak trzeba. Bogać tam. Na dyrektorów niejednej sceny padł blady strach. Po cholerę ta decentralizacja! Za spokojnie nie było, wciąż przychodziły z góry jakieś okólniki, dyrektywy i zarządzenia, wtrącano się do repertuaru, czyhała cenzura, wzywano na dywanik, czasem bez pardonu wywalano z posady, ale jakoś szło. Kazano wystawiać współczesne sztuki radzieckie, to raz na jakiś czas znajdowano coś na zatkanie pyska Lewiatanowi. Czasem wystarczyło zagrać Gorkiego czy Ostrowskiego, też łykali. Istota rzeczy polegała na tym, że do Centrali było daleko.

Oczywiście najgorzej miały sceny stołeczne. Najgroźniejsi towarzysze z Komitetu byli na wyciągnięcie ręki i w każdej chwili mogli osobiście zaszczycić, czytaj: ocenzurować, zabronić, ochrzanić. Ale z odległości Wrocławia, Krakowa czy Białegostoku towarzysze centralni nie byli już tacy dokuczliwi i groźni. Nie dawali rady panować nad wszystkim. Nie wszystkich znali. Dawało się sporo zrobić poza oczami. Taki Henryk Szletyński w krakowskim Słowackim, dyrektor, historyk teatru, tłumacz. Prawy towarzysz, wierny i wypróbowany. Z Centrali rozsyłano w Polskę rozporządzenia i polecenia, a on nic, robił swoje, jakby ich nie było. Centralni towarzysze dowiadywali się prędzej czy później o niesubordynacji Szletyńskiego (Agencja Ucho w Peerelu nie próżnowała), przywoływali go do porządku, wytykali z nazwiska na zjazdach, plenach i obradach, a towarzysz Szletyński konsekwentnie udawał, że jego w Krakowie to nie dotyczy. I centralni towarzysze jakoś to przełykali, bo towarzysz Sz. był poza tym słuszny i pożyteczny. Decentralizacja wszystko psuła.

Nie tylko dlatego, że odnośni towarzysze od poleceń i rozliczeń znaleźli się teraz na wyciągnięcie ręki, w Komitecie Wojewódzkim czy lokalnym Wydziale Kultury. Najgorsze, że byli przeważnie umysłowymi młotami, delikatnie mówiąc. Towarzysze centralni niejednokrotnie też nie grzeszyli mądrością, wręcz przeciwnie, ale młotów całkowitych i niereformowalnych było tam jednak mniej. Dawało się coś załatwić, do czegoś przekonać. Im zaś niżej, tym ciężej. Tym sposobem teoretycznie słuszna decentralizacja w praktyce okazywała się większym zagrożeniem dla "swobody twórczej".

Spytacie - po co ja tu wyciągam te dawno umarłe z tamtym ustrojem sprawy? Może dlatego, że bardzo mnie poruszyła książka wielkiej znawczyni dziejów dwudziestowiecznego teatru, Marii Napiontkowej, o nieco mylącym tytule "Teatr polskiego Października", skąd zaczerpnąłem wiele przywoływanych tu mądrości. Tytule mylącym, bo w istocie księga ta opowiada o relacjach władza - teatr na przestrzeni niemal całego Peerelu. Dziś te wszystkie historie czyta się jak bajkę o żelaznym wilku. Ale czy wszystkie?

Oczywiście od tamtych czasów zmieniło się mnóstwo w teatrze. Biurokracji ogólnej raczej nie ubyło, ale władza nie mnoży już tych absurdalnych ciał i organów, mających na celu utrzymanie teatrów w socjalistycznych ryzach ideowo-organizacyjnych. Centralizacja już nie wróciła, choć wcale nie jestem pewien, czy dyrektorzy użerający się z lokalnymi kacykami nie woleliby załatwiać swoich spraw na większą odległość i z kimś teoretycznie przytomniejszym. Nikt się nie wtrąca do repertuaru (doprawdy nikt?). Nie ma cenzury (doprawdy ani śladu?). Aktorzy mają nieopisanie większą swobodę w poruszaniu się między teatrami, studiami filmowymi, telewizyjnymi i wszelkimi innymi źródłami dochodu (niektóre oczywiście wtedy nie istniały). A może jednak ten i ów autentycznie tęskni za systemem, w którym dyplom szkoły teatralnej gwarantował zatrudnienie w teatrze? Dyrektor z księgowym wiedzieli, na czym stoją, bo pieniądze jakoś zawsze się znajdowały. Czy byłoby dziś możliwe, by ot tak, dla kaprysu, lokalny kacyk, dysponujący jednym w mieście teatrem, szastnął pieniędzmi na sześć (sześć!) pełnoprawnych autorskich scenografii do jednego tylko spektaklu, bo taki był z kolei kaprys nowego dyrektora? Wszelkim malkontentom, zwłaszcza tym młodszym, polecałbym pilną lekturę książki doktor Napiontkowej. Co trzecią stronę będą otwierać oczy z niedowierzaniem, że coś takiego jak socjalistyczny system teatralny mogło się przydarzyć kulturze kraju mającego Fredrę, Bogusławskiego, Szyfmana i Kantora. I z tym większym niedowierzaniem przysłuchującym się coraz cichszym co prawda westchnieniom starej teatralnej gwardii, że w teatrze dobre już było.

Tadeusz Nyczek
Dialog
28 października 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...