Demokracja ludowa
"Szalone nożyczki" - reż. Marcin Sosnowski - Teatr C. K. Norwida w Jeleniej GórzeSzalone nożyczki to w zasadzie kilka mini-spektakli w jednym. Swoisty teatralny pasjans, gdzie każdą nową kartę ostrożnie układa się obok poprzedniej. Takie podejście zdominowało także jeleniogórską realizację. Żadnych płynnych przejść. Numer szedł za numerem jak podczas koncertu. Każda część układanki miała własne tempo, atmosferę, nawet aktorstwo, lecz przede wszystkim inny rodzaj interakcji z widzami.
Demokracja ludowa
Szalone nożyczki, reż. Marcin Sosnowski, Teatr im. Cypriana Kamila Norwida w Jeleniej Górze
Henryk Mazurkiewicz
Doktorant Wydziału Nauk Społecznych na Uniwersytecie Wrocławskim. Absolwent Filozofii oraz Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej na Uniwersytecie Wrocławskim. Współpracuje z czasopismem naukowym "Znaczenia".
A A A
Niestety, przedstawienie Marcina Sosnowskiego zaczyna się niezbyt fortunnie. Pierwszą zaprezentowaną „kartę" trudno uznać za atutową. Aktorzy próbują długawą i niezgrabną niby-pantomimą nakreślić codzienną rutynę salonu fryzjerskiego, jak gdyby twórców zachwycił fakcik, że sztuka w swoim czasie dostała Nagrodę Chaplina. Tylko że Chaplin, z całą swoją wirtuozerią i niemalże maniakalnym perfekcjonizmem, dla przytłaczającej większości współczesnych aktorów jest wzorcem kosmicznie dalekim, wręcz nieosiągalnym. To, co wyprawiał mistrz slapsticku przed kamerą, niezręcznie jest nawet porównywać z podrygiwaniami i bieganiną z najsłabszych odcinków Toma i Jerry'ego, do których zazwyczaj sprowadzają się podobne rozwiązania w dzisiejszych farsach i komediach.
Poza tym rzeczywistość tego typu miejsc wszystkim jest dobrze znana. Salon fryzjerski „Szalone nożyczki" w scenograficznej interpretacji Marka Chowańca raczej nie wyróżnia się niczym szczególnym i rzucającym się w oczy. Mały prywatny zakład, jakich są setki jak Polska długa i szeroka. Wyprany z detali i błahostek, wręcz ascetyczny design. Tylko z tyłu, na ścianie i drzwiach „obowiązkowa" demonstracja możliwych efektów odwiedzenia atelier – ładna modelka z jaskrawym makijażem i super stylową fryzurą. Poza tym dominują tu niedrażniące barwy pastelowe i wszechobecna biel. Niby fryzjernia, ale gdyby szybciutko usunąć niezbyt liczny sprzęt – biuro prawne. Wszystko, jak to się mówi, „na poziomie", chociaż obecnie ten „poziom" już uchodzi za obciach. No i oczywiście drzwi. Troje. Nie przypominam sobie farsy bez ciągłego trzaskania drzwiami i „nieoczekiwanego" wpadania na siebie bohaterów.
Po pantomimie nadchodzi część właściwa – popołudniowe wydarzenia kończące się krwawym morderstwem podstarzałej pianistki, które z kolei poskutkuje śledztwem przeprowadzonym z bezpośrednim udziałem widzów. W tym fragmencie większości współczesnych twórców nie udaje się uciec przed klasyczną formą sitcomu. Jeleniogórskie Szalone nożyczki znów nie są tu wyjątkiem. Ten dwudziestominutowy kawałek ogląda się niczym kolejny w długim szeregu, dajmy na to, sto dwudziesty szósty odcinek serialu o znanej nam już nazwie, który można śmiało puszczać u tegoż fryzjera, żeby się zbytnio nie nudziło.
Główny problem polega na tym, że aktorzy nie zawsze wyczuwają różnicę między śmieszeniem a ośmieszaniem się. Dowcipy, szpilki i riposty występującego gościnnie Stefana Krzysztofiaka, właściciela tytułowego salonu, też nie zawsze wypalają. Szkoda nawet wspominać, że większość z nich ociera się o wszelkiej maści stereotypy dotyczące mężczyzn innej orientacji seksualnej. Na całe szczęście coraz mniej śmieszy to publiczność, chociaż – muszę przyznać – wciąż jednak śmieszy. Młody aktor ewidentnie się stara, lecz trudno mu przełamać ogólną atmosferę „klasycznej farsy". Starsi koledzy zdecydowanie na to nie pozwalają.
Szalone nożyczki zostały napisane w 1963 roku, czyli ponad pół wieku temu. Ten interaktywny farsokryminał, mimo dość precyzyjnej struktury, pozostawia szerokie pole dla twórczego manewru. Przede wszystkim sam tekst aż się prosi, żeby dopisywać, przekręcać, zmieniać i znowu dopisywać. Jeleniogórskie przestawienie po raz kolejny nie jest tu wyjątkiem. Autorzy podążają tropem najbardziej oczywistym – osadzają uniwersalną akcję w lokalnych realiach. Próbują dopisać coś aktualnego, strząsnąć kurz z wyświechtanych pomysłów, zasygnalizować, że w tym wszystkim chodzi o „tu i teraz". Ale tego okazuje się zdecydowanie za mało. Warto było zaryzykować i odważyć się na znacznie większą kreatywność. Tak, jak chociażby w wypadku dzielącej przedstawienie na dwie części przerwy, podczas której na metalowej kurtynie wyświetlano nagranie jednego z odcinków kroniki kryminalnej. Był to odcinek nakręcony przez zespół teatralny i poświęcony tragicznej śmierci sławnej pianistki, która stała się ofiarą morderstwa za sprawą ciosów w szyję. Narzędziem zbrodni, w całkowitej zgodzie z farsowym poczuciem ironii, były – rzecz jasna – nożyczki.
Chwyt z wiadomościami jest także chwytem niezbyt wyrafinowanym, lecz w tym wypadku autentycznie zabawnym. Natychmiast odniosłem wrażenie, że został zrobiony z zupełnie innym nastrojem, niejaką frajdą, otwartością i niezbędną lekkością – jak to się mówi – „dla fanu". Krótkie, sztubackie w swej istocie, wywiady-wyznania-deklaracje, pozostały dla mnie najlepszą częścią tej ponaddwugodzinnej zabawy w kryminalistów i śledczych. Na przykład monolog miejscowego rzeźbiarza, który z pokorą zgodził się zostać przewodniczącym specjalnej zbiórki na pomnik pianistki. Zobowiązał się też wnieść w ten fundusz ćwierć swego honorarium za postawienie przyszłego monumentu.
Dzieło Paula Pörtnera już w 1997 roku z łatwością trafiło do księgi rekordów Guinnesa, stając się najdłużej bez przerwy graną sztuką na amerykańskich scenach. W Polsce też ma już liczne osiągnięcia związane z ilością przedstawień. Na podstawie mapy miast, w których zostało wystawione, można studiować geografię kraju. Zastanawiająca popularność. Popularność wbrew podejrzliwości polskiej widowni wobec różnego rodzaju interaktywności i wciągania widzów w akcję sceniczną. Każdy, kto częściej bywa w teatrze, z pewnością pamięta tę falę napięcia i niezdecydowania, która ogarnia wyrwanych z bezpiecznej ciemności „podglądaczy". Domyślam się, że powodzenie Szalonych nożyczek wynika z tej szczególnej formy uczestnictwa, do której sztuka Pörtnera zachęca. Pozwala wykrzykiwać, półanonimowo „podrzucać" pomysły i w ten sposób głośno komentować każdą niezręczność i potknięcie. Z wyciąganiem ręki i wstawaniem jest już nieco gorzej.
W ten intrygujący sposób mikrokosmos przedstawienia staje się poniekąd modelem „ludowej demokracji". Mogę nawet sprzedać pomysł na temat licencjatu czy magisterki: „Analiza zachowań widzów w trakcie realizacji scenicznych Szalonych nożyczek przez pryzmat kierunku rozwoju społeczeństwa obywatelskiego". Podobnie jak to bywa ze społeczeństwem obywatelskim, Szalone nożyczki umyślnie mamią uczestników, igrając z ich najlepszymi sherlockowskimi przeczuciami. Śledztwo trwa. Wygłaszane są kolejne teorie o różnym stopniu pomysłowości. Większość dobrowolnych „śledczych" szczerze wierzy, że sprawę da się wyjaśnić, że gdzieś w tym salonie wśród ręczników, wód kolońskich i pianek do golenia kryje się „argument ostateczny", niezbity dowód czyjejś winy. Wierzą, że da się kogoś złapać za słówko i w ten sposób, krok po kroku dojść do sławnego „to elementarne, drogi Watsonie!". Tylko że wszystko kończy się głosowaniem, które ma niezbyt przyjemny posmak arbitralności. Tak zadecydowała większość i tyle. Zdecydowała, głosując tego wieczoru. Bo innego dnia werdykt może być zupełnie inny. Cóż, najprawdopodobniej Mark Twain miał rację, twierdząc, że gdyby wybory mogły coś zmienić, to byłyby zakazane.
___
Henryk Mazurkiewicz - doktorant Wydziału Nauk Społecznych na Uniwersytecie Wrocławskim. Absolwent Filozofii oraz Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej na Uniwersytecie Wrocławskim. Współpracuje z czasopismem naukowym "Znaczenia".