Demon pochodzenia

"W imię Jakuba S." - reż. Monika Strzępka - Teatr Dramatyczny w Warszawie i Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie - 15. Ogólnopolski Festiwal Sztuki Reżyserskiej Interpretacje

Z recenzji, polemik i opisów scenicznych poczynań i dokonań duetu Strzępka/Demirski można by stworzyć opasłą antologię. Ale nie ma się co dziwić: każde kolejne przedstawienie sygnowane tymi nazwiskami budzi coraz większe zainteresowanie, a oczekiwania widzów nieustannie rosną. Prezentowany w ramach Interpretacji spektakl "W imię Jakuba S." nie zawiódł tych oczekiwań.

Monika Strzępka i Paweł Demirski specjalizują się w tworzeniu celnych paszkwili na polską rzeczywistość, właściwie z roku na rok coraz bardziej monopolizują te tereny teatralnych poszukiwań. Nikt tak jak oni nie pozwala sobie na złośliwe wytykanie kołtuństwa, współczesnej głupoty i nieuleczalnych narodowych kompleksów, zza których wyłażą ramię w ramię tradycja z historią, skądinąd często nieproszone.

Równie nieproszony pojawia się Jakub Szela (Krzysztof Dracz), dość niepozorny jak na legendarnego przywódcę XIX-wiecznych galicyjskich rabacji. Miotającym się po dziwnym pobojowisku ludziom zadaje poważne pytanie: co by zrobili, gdyby mieli do dyspozycji 24 godziny i możliwość wprowadzenia zmian? Bo przecież każdy z nich potrzebuje życiowego trzęsienia ziemi by wyrwać się z kieratu lęków i rozczarowań. W czasie gdy zdegradowany szef marketingu (Dobromir Dymecki) pragnie odzyskać dawne jakże modne i intratne stanowisko, pewna para (Klara Bielawka w kultowej już bluzie z rozdania Paszportów Polityki i Paweł Tomaszewski) ma spotkanie, które przypomina bardziej przesłuchanie niż rozmowę dotyczącą przyznania kredytu mieszkaniowego. I nagle znikąd ten Szela, nie tylko jako niepokojący demon historii, lecz co dla bohaterów jeszcze gorsze: demon pochodzenia.

Z początkowego pozornego chaosu coraz wyraźniej wyłaniają się paralele między współczesnymi Polakami i pańszczyźnianymi chłopami. Życie 30-latków z klasy średniej w dobowym rytmie zatacza powtarzalne koło między pracą, odreagowywaniem jej, snem a dozgonnym spłacaniem długów zaciągniętych po to, by zagłuszać dudniące w głowie pochodzeniowe kompleksy. Bo że w żyłach nie wszystkich Polaków płynie błękitna krew - nie powinno być wątpliwości, jednak z przyznaniem się do najzwyklejszych pod słońcem przodków jest zdecydowanie gorzej. We współczesnym świecie, zalanym nowomową stworzoną z miejskiego, korporacyjnego bełkotu i promocyjno-reklamowej gadki, nie ma już miejsca na nieustannie deprecjonujące słowa: "wieś", "wiejski", nie daj Boże "wsiocki" czy "wieśniacki". I choć frustracja narasta, a w nerwach jeszcze trudniej opanować rodzime językowe naleciałości, to bohaterowie robią wszystko, by uniknąć bolesnej, wstydliwej demaskacji. Nawet gdy przy świątecznym stole zjawia się ojciec (znów nieproszony gość), pozostali panikują przed możliwością włączenia ich w ten chamski, pijacki i prostacki rodowód.

Co więc można zrobić? Można szukać namiastki marzeń na egipskiej plaży, można też lansować się po mieście z papierowym kubkiem w dłoni, poskładać meblościankę dokładnie taką samą jak u wszystkich sąsiadów albo pić sojowe mleko i udawać, że gospodarka neoliberalna jest dla obywateli najzdrowsza. Ten bałagan niestabilnych przekonań podkreślają przemyślane pomysły inscenizacyjne, które sprawiają, że "W imię Jakuba S." niezwykle skutecznie przykuwa uwagę. W przebogatej scenografii dominuje słup wysokiego napięcia, który przygniata niewielkie domostwo: w kuchni sprzęty na stercie trzymają się chyba tylko na słowo honoru, drzwi do łazienki bardziej przypominają wejście do rzeźni, a stół, wokół którego zbierają się bohaterowie, nieraz widział z bliska ostrze siekiery (jakże byłoby podniośle, gdyby to było ostrze szabli!). Gdzieś z boku rzucono na stos biurowe krzesła i segregatory. To tam zazwyczaj chowa się zakrwawiony Howard Wagner (Sławomir Grzymkowski), zapożyczony ze "Śmierci komiwojażera", któremu oberwało się mimo pokrętnych tłumaczeń, że "przecież kiedyś był dzieckiem, cherubinkiem niemal". Pod nogami bohaterów stale przesypuje się kopny śnieg, wymieszany z jeszcze nie naszą, choć przecież już wspólną europejską walutą w banknotach.

W chłodzie i bałaganie od czasu do czasu rozbrzmiewają celnie wkomponowane piosenki, które delikatnie wyhamowują dziejący się w zawrotnym tempie spektakl: poruszają szczególnie piękne, wschodnie pieśni w wykonaniu Alony Szostak, ale też aż żal bierze, że fantastycznego, mrocznego wykonania "Ederlezi" Krzysztofa Dracza nie udostępniono w Internecie, by można było do niego wracać. Choć spektakl w reżyserii Moniki Strzępki jest aktorsko bardzo wyrównany, to jednak właśnie Krzysztof Dracz skupia uwagę najskuteczniej i najpełniej. Konsekwentnie kreowany przez niego Szela jest szorstki i konkretny, a pojawiający się w Wigilię ojciec w jego wykonaniu jest przerażająco prawdziwy w swojej bezwzględności i toporności.

Spektakl "W imię Jakuba S." tętni współczesnością, a od środka rozsadzają go sprytnie poukrywane nawiązania literackie, kulturowe i historyczne. Powiedzieć o nim, że jest odważny, zadziorny i niepokorny to wciąż ledwie eufemizmy, którym dzieło duetu Strzępka/ Demirski i tak sprawnie się wymknie, zuchwale pokazując wyprostowany środkowy palec. Sądząc po reakcjach widowni, bardzo możliwe, że w czwartkowy wieczór publiczność wybrała już swojego faworyta XV edycji Interpretacji: więcej niż odważną sztukę o determinujących życie całych pokoleń skondensowanych lękach, wstydach i kompleksach.

Julia Korus
Teatrdlawas
18 marca 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia