Demontaż w pluszowych rękawiczkach
"Był sobie Andrzej, ..." - reż. Monika StrzępkaPo obejrzeniu najnowszego spektaklu duetu Strzępka-Demirski zastanawiam się, czy powinnam pisać jakąkolwiek recenzję. Bo nie potrafię powiedzieć, czy ciągle pozostają w mocy tak dobrze nam znane i oswojone przed stuleciami rodzaje i gatunki artystyczne. Nie wiem, czy teatr ciągle jest teatrem, literatura literaturą, a recenzją - recenzją
Moją świadomość toczy również robak podejrzenia, że oto zostanę kolejnym domorosłym architektem masowej wyobraźni, narzucającym autorytarnie optykę patrzenia tym bezwolnym masom, w obronie których wystąpili Strzępka i Demirski. Recenzenci zostali wykpieni i skompromitowani równie mocno, jak główni bohaterowie tej sztuki – reżyserzy, aktorzy, politycy, inteligenci, czyli ludzie ucieleśniający abstrakcyjny establishment (hasło wywoławcze „Był sobie Andrzej…, wróg publiczny numer 1, ognisko „układu” funkcjonującego w kulturze). Wyimki z niepochlebnych recenzji, arbitralnie wyjęte z kontekstu i umieszczone na planszy za plecami aktorów, stanowiły komentarz do wydarzeń aktualnie rozgrywających się na scenie. Nastąpiło jakieś diaboliczne pomieszanie pojęć i kategorii: przez sto lat z okładem krytyka żyła w uświęconej separacji ze sztuką, choć wiadomo powszechnie, że ta pierwsza pasożytowała bezlitośnie na literaturze i teatrze. Tendencji zwrotnej nie było, kapłani artyzmu podczas artystowskich mszy udawali, iż nie mają pojęcia o krwiożerczych bandach wystających za murami świątyni.
Ale to już przeszłość. Kwestionowanie charakteru małżeństwa sztuki i krytyki to tylko pierwszy krok w szerokiej kampanii zakrojonej na podważenie ustabilizowanej definicji kultury. Wyimaginowany Autor „Andrzeja…”, scalający w sobie dwie osoby, tj. Strzępkę i Demirskiego, próbuje doprowadzić do demontażu na dwóch płaszczyznach: materialnej oraz formalnej. Do pierwszej przynależy podręcznikowe, sztampowe pytanie: „co autor chciał powiedzieć?”, natomiast do drugiej – „w jaki sposób?”
Autor w dwóch osobach próbuje wypreparować esencję spektaklu tymi słowami: „Przysłowie mówi, że o gustach się nie dyskutuje. My chcemy dyskutować właśnie o guście, a co za tym idzie – o polskiej kulturze. Chcemy skonfrontować przeszłość ze współczesnością, mity dotyczące polskiej kultury z postulatami nowych twórców. Poszukać odpowiedzi, co właściwie znaczy dobry gust?”
Faktycznie, oglądając „Andrzeja…” jesteśmy świadkami zamachu na autorytety, symbole, narodowe traumy. Obiektami zajadłych ataków stają się czołowi reżyserzy, a właściwie – demiurgowie polskiej kinematografii, Andrzej Wajda oraz Kazimierz Kutz. Obaj są obdzierani ze skóry świętości, obaj zostają postawieni w stan oskarżenia. Widzowie stają się świadkami w procesie prowadzonym w duchu najlepszych, stalinowskich tradycji sądowniczych.
Co znalazło się w akcie oskarżenia odczytanym zaocznie? Lista jest długa, zarzuty – zupełnie poważne. Wajda odziany w piórka autorytetu próbuje sprawować rząd dusz, kręcąc filmy na miarę czasów. Ogłupia hołotę bez gustu, bez własnego zdania wyidealizowanymi obrazami, które nie mają zbyt wielu punktów stycznych z rzeczywistością. Powołani przez niego herosi nie są skrojeni na miarę realiów, raczej uosabiają fantazmaty i tęsknoty mas. Mistrz nie zdaje sobie sprawy, jak potężna odpowiedzialność na nim ciąży, spija śmietankę, a nie wywiązuje się z zobowiązań etycznych.
Prokuratorzy z Wałbrzycha równie ostro potraktowali Kazimierza Kutza. Przedstawili go opinii publicznej jako jednostkę całkowicie zdegenerowaną moralnie i twórczo. Opluwa się jedzeniem, kręci z młodziutką asystentką, a słownika pozazdrościłby mu niejeden szewc. W dodatku zżera go potworna zazdrość o Oscara, którego dostał jego konkurent w walce o duchowe przywództwo.
Ale który z klakierów mistrza Andrzeja podważy jego nieomylność, jego przyrodzone prawo projektowania wyobraźni społeczeństwa? Tacy jak on panowie z ligi dżentelmenów trzęsącej polską kulturą, decydują o być albo nie być tych młodych-zdolnych, którzy żebrzą o jeden list polecający, o przepustkę na salony. Dzielą świat sztuki na centrum i prowincję, w przeciwieństwie do Strzępki i Demirskiego chcących awansować twórców spoza centralnego układu (czyżby jakiś utajony kompleks teatru z Wałbrzycha?). Jednak ambitny zamiar nie powiedzie się, dopóki kultura będzie zawłaszczana przez mistrzów.
Dlatego oskarżyciele jednomyślnie wnoszą o wyrok śmierci – nie tylko dla Andrzeja, ale także dla całego establishmentu starannie wyhodowanego na łonie Trzeciej Najjaśniejszej Rzeczpospolitej. Wyrok śmierci wykonano przy użyciu pasztetu z gęsich wątróbek, spożywanych bez umiaru przez towarzystwo biesiadujące na stypie.
Pytanie, czy usunięcie luminarzy z tego padołu wystarczy. Do zwyrodnienia umysłowości Polaków przyczynili się nie tylko przedstawiciele środowisk twórczych, ale także agresywny, brutalny kapitalizm spod znaku Balcerowicza. Po dwudziestu latach demokracji okazuje się, że bankomaty, hipermarkety i strzeżone osiedla potrafią skutecznie zasłonić świat, skasować tradycyjną hierarchię aksjologiczną, przefiltrować potrzeby duchowe w potrzeby materialne. I w poczuciu wdzięczności za ten nowy, wspaniały świat ma utwierdzać starannie skonstruowana mitologia narodowa, na bazie Katynia, Solidarności, współudziale Janków Wiśniewskich i przy dźwiękach protest-songów Kaczmarskiego. Macie pieniądze i jedyną słuszną ideologię – padnijcie na kolana, wy współcześni filistrowie, przed bohaterami przełomu!
Wszystkie te prawdy objawione są podane w formie ciężkostrawnej dla przeciętnego śmiertelnika (gęsia wątróbka?). Autor jawnie drwi z przyzwyczajeń klasycznego widza, który przychodzi do teatru zobaczyć jakąś spójną, ładną lub nieładną, historię na scenie. Tymczasem Strzępka wespół z Demirskim zafundowali widowisko, o którym można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że odpowiada tradycyjnemu dramatowi. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że akcji na dobrą sprawę nie ma – aktorzy odgrywają swoje groteskowe scenki, luźno złączone jakąś myślą przewodnią. Panoszy się w sposób niekontrolowany dzika publicystyka uprawiana od początku do końca. Bohaterowie wygłaszają tyrady na temat współczesnego świata, skaczą po tematach i wypowiadają tak krągłe, mądre zdania, że nie można pozwolić sobie na chwilę nieuwagi. Bo jest to teatr na wskroś męczący, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Widzowie muszą nieustannie łowić sens, który jest ulotny i tymczasowy jak wiadomości w porannym dzienniku. Nie ma fabuły i nie ma chronologii, nie ma Mickiewicza i nie ma Miłosza (na pociechę – piękny walc Kilara z „Ziemi obiecanej”).
„Był sobie Andrzej…” podkłada beczkę prochu pod sztywne, przyzwoite i poprawne estetycznie nawyki. Demontowanie świata kultury nie ominęło demontowania samej idei spektaklu. Aktorzy puszczają oko do publiczności, otwarcie manifestując, że nie obowiązuje żadna umowa między nimi. Wiedzą, że wszyscy znajdujemy się w teatrze, wszyscy odgrywamy tę sztukę. Dlatego bohaterowie bez skrępowania wdają się w dialogi z widzami, jak również wysyłają ich na antrakty w dowolnie wybranym momencie. Obficie szafują środkami wyrazu, dla których granice „wysokiej” sztuki zawsze pozostawały zamknięte: aktorzy klną, wymiotują, plują się jedzeniem. Te zgrzyty estetyczne są stosowane ewidentnie prowokacyjnie – i trudno stwierdzić, ile w tym filozofii twórczej, a ile tanich chwytów obliczonych na wywołanie skandalu w nadziei, że ciemny lud to kupi i zagwarantuje komercyjno-materialny sukces.
Nie umiem wydać także asertorycznego sądu, czy „Był sobie Andrzej…” jest spektaklem dobrym czy złym. Na pewno daje asumpt do przemyślenia paru istotnych kwestii na temat współczesnej sztuki oraz kultury. Z drugiej strony ciężko byłoby zrekonstruować jakiś pozytywny program, który byłby remedium na te choroby. Być może Strzępka i Demirski nie chcieli uzdrawiać dusz, lecz wsączyć w nie pewną ilość jadu, goryczy, rozpaczy. Jako młodzi-gniewni-zdolni stworzyli teatr wyzywający oraz niepokorny. Jednym się spodoba, innym nie. Jednak są im potrzebni jedni i drudzy – w przeciwnym wypadku kogo by na scenie wyśmiewali?
Spektakl pokazany na inaugurację 12. Wakacyjnego Przeglądu Przedstawień w Chorzowie.