Depresja komika

Rozmowa z Rafałem Rutkowskim

Znany z zabawnej roli kucharza Długiego w serialu "Przepis na życie", wcześniej brawurowo zagrał Alfreda Forrestera i Manfreda Forrestera w serialu "Grzeszni i bogaci". Pamiętany z "Rozmów w tłoku" w show Szymona Majewskiego. Na co dzień gra w Teatrze Montownia w Warszawie, którego jest współzałożycielem. Właśnie jest po premierze sztuki "Depresja komika" (wystawionej na scenie Teatru Polonia), gdzie wciela się w postać Gustawa Rutkowskiego, zawodowego rozśmieszacza, który na 24 godziny przed premierą popada w depresję i nie jest w stanie zagrać swojej roli.

Podobno zawodowe rozśmieszanie to poważna sprawa?

- Też tak uważam, od kiedy zajmuję się śmiechem, a zajmuję się nim od dzieciństwa. Najpierw miałem w sobie naturalną tendencję do rozśmieszania innych, dopiero później stwierdziłem, że mogę to robić publicznie jako aktor. Początkowo wydawało mi się to łatwym i przyjemnym zajęciem (opowiadałem kawały, wymyślałem anegdoty), ale kiedy dostałem się do Akademii Teatralnej i zacząłem grywać we fragmentach fars i komedii Moliera na kolejnych egzaminach, zrozumiałem, że jest to dziedzina zbliżona do przedmiotu ścisłego. Żeby rozśmieszyć, trzeba spełnić kilka warunków, i one są bardzo sztywne. Jeden taki niespełniony warunek powoduje, że nie ma z drugiej strony śmiechu, nie ma pointy, żartu słownego i sytuacyjnego. Po 10 latach uprawiania zawodu, w wieku 30 lat doszedłem do wniosku, że rozśmieszanie to bardzo poważna dziedzina sztuki.

Jest pan po premierze sztuki "Depresja komika". Czy podobnie jak jej bohater, Gustaw Rutkowski, jest pan uzależniony od śmiechu?

- Charlie Chaplin powiedział: "Dzień bez śmiechu jest dniem straconym". Wynotowałem to zdanie i umieściłem na moim Facebooku. Uważam, że jest ono kluczem. W życiu codziennym szukam momentu, kiedy mogę się zaśmiać lub spowodować, że ktoś się uśmiechnie, co jest bardzo ważne w trudnych chwilach, jakiegoś kryzysu itp. Czasami nawet czarny humor jest lepszy niż biadolenie i szukanie winnych oraz użalanie się nad sobą.

Czyli śmiech to zdrowie?

- Tak i coś w tym stwierdzeniu jest, bo człowiek śmiejący się nie jest kimś nastawionym wrogo, jest z reguły przyjazny innym ludziom, a jego śmiech ma pozytywne konotacje. I tej filozofii będę się trzymał. Patrzenie na życie przez pryzmat śmiechu, pewnego dystansu i nie-branie życia całkiem serio powoduje, że jest ono lżejsze.

Śmiech towarzyszył panu od dziecka?

- Tak, bo w naszym domu panowała pogoda. W mojej rodzinie często opowiadano dowcipy, anegdoty, wspólnie zaśmiewano się z zabawnych zdarzeń. Rosłem w pogodnym domu, dalsza rodzina też była wesoła i skora do anegdot, chętna do opowiadania żartów i ich słuchania.

Rozmawiałem z większością polskich komików i zauważyłem, że są to ludzie poważni, niektórzy wręcz smutni. Czy z panem jest podobnie?

- Nie, jestem wyjątkiem niepotwierdzającym tej reguły, bo nie jestem typem smutasa. Oczywiście, mam gorsze, smutne, zadumane dni, ale taki stan trwa u mnie bardzo krótko. Pogodę ducha odziedziczyłem po rodzicach.

Bohater sztuki "Depresja komika" jest w psychicznym dołku. Skąd się to wzięło?

- Nałożyło się na to kilka zdarzeń. W pewnym momencie u Gustawa nastąpił przesyt koniecznością bawienia innych. A kiedy to nie jest już przyjemnością, a staje się zawodem, obowiązkiem, może nastąpić zmęczenie materiału. Na jego załamanie miały też wpływ problemy w życiu prywatnym, ponieważ przez to, że stał się popularny, zaniedbał rodzinę, tym bardziej że wdał się w romans z młodą komediantką, a bliski kolega, który chciał być aktorem, popełnił samobójstwo. Dla Gustawa było to zbyt wiele, nie wytrzymał, nie wyszedł przed kurtynę, zatrzasnął się w garderobie. Myślał, że już nigdy nie wykrztusi z siebie odrobiny żartu. Wtedy pojawił się terapeuta. To wszystko podane jest w sosie groteskowym i przerysowanym, ale sytuacja i powody są prawdopodobne...

Komicy często zapadają na depresję?

- Słyszałem, że tak, i to ci bardzo znani jak Woody Allen, Jim Carrey, Benny Hill. Wszyscy oni mieli zdiagnozowaną depresję i bywali u terapeutów. Coś w tym jest, że rozśmieszanie jest dla komików formą autoterapii i pewnym antidotum. Albo ich depresje to koszty tego, że ciągle rozśmieszają i generują śmiech. Ludzie obdarzeni poczuciem humoru mają specyficzną wrażliwość. Są mniej odporni na ciosy, jakie zadaje im realne życie.

Z kogo i z czego śmieje się pan w "Depresji komika"?

- Przede wszystkim śmieję się z siebie, z komików i klaunów, czyli z ludzi, którzy żartują. Słowem, śmieję się z całego show-biznesu i z tego, jak jego reprezentanci poważnie traktują siebie i to, co robią, chociaż jest to zawód taki sam jak każdy inny. Śmieję się z zadęcia i dodawania sobie splendoru, że jest się popularnym artystą.

W tej sztuce występuje pan jako Gustaw Rutkowski. To przypadek czy celowe założenie?

- Celowe założenie, bo chcieliśmy sztukę osadzić w prawdopodobnych realiach. Komik z moim nazwiskiem, z moją po części biografią, pochodzący podobnie jak ja z Białegostoku, dodaje jego historii autentyzmu.

Są ludzie, którzy nie mają poczucia humoru...

- Uważam to za wielki brak, bo właśnie poczucie humoru odróżnia nas jako gatunek od zwierząt. Poczucie humoru pozwala nam przetrwać piekło, którym jest życie. Ludzie, którzy go nie mają, są ułomni. Brakuje im tego pierwiastka, który może być fajną cechą człowieka.

Coraz bardziej jest pan kojarzony ze stand-upem. To trudna forma, a jednak postanowił pan jej spróbować?

- Stand-up to jedna z najtrudniejszych form bycia na scenie. W moim przypadku tym trudniejsza, że jestem wykształconym aktorem, a stand-up z aktorstwem nie ma nic wspólnego. W stand-upie trzeba być sobą. Ja, aktor, jestem przyzwyczajony do tego, żeby wcielać się w postaci. Uprawiając ten gatunek, muszę w sobie zniszczyć aktora. Mimo to stand-up mnie pasjonuje, bo w przeciwieństwie do aktorstwa mogę w nim mówić własne słowa i to, co ja myślę o życiu, a nie autor, przez którego przemawiam.

Lubi pan wyzwania?

- Bardzo lubię, szczególnie dotyczące występów na żywo przed publicznością. Im większe wyzwanie, tym większy strach czy podniecenie i chęć sprostania i zawładnięcia widownią. Jeżeli widzowie się śmieją, to znaczy, że dobrze wykonaliśmy swoją pracę.

Pewnie dużego wysiłku wymaga ta praca?

- Jest jak Formuła 1. Stand-up trochę przypomina jazz. Jest przygotowany temat, ale jeśli poczuje się wenę i reakcję publiczności, wszystko się modyfikuje. Mózg musi być cały czas na najwyższych obrotach. Nie można sobie odpuścić nawet na moment, trzeba sypać żartem za żartem. One muszą być bardzo precyzyjnie podane w dobrym rytmie i timingu, żeby w końcu był śmiech. Trzeba je nakładać jeden na drugi, żeby widz nie poczuł, że jest nudno. Muszę schwytać publiczność za gardło i trzymać do końca.

Publiczność często dopowiada słowa, zdania. Jak pan wtedy reaguje?

- Różnie. Dobrze, jeżeli są to uwagi dowcipne albo na temat, tworzące fajną, dowcipną atmosferę. Ale jeżeli ktoś serwuje złośliwie, żeby zepsuć show, i robi to po to, żeby samemu błysnąć, wtedy jest trudniej. Doświadczenie uczy, jak takich ludzi neutralizować.

Czyli trzeba cały czas improwizować?

- Cały czas nie, ale trzeba być gotowym na odpowiadanie ludziom. W stand-upie może się zdarzyć wszystko, i na tym polega ta formuła. Tutaj widzowie są trochę współautorami. Niektórzy ośmielają się i chcą ze mną dialogować.

Czy wszystko, co robi pan na scenie, udaje się panu?

- Ależ skąd! Wychodzę z założenia, że wszystko, czego się nauczyłem w zawodzie, w komedii, to dzięki porażkom. Umiejętność przerobienia porażek na sukces jest sprawą podstawową. Cały czas trzeba słuchać i pilnować, kiedy coś jest nie tak, ulepszać programy, monologi, żarty. Bardziej doceniam porażki niż sukcesy.

Czy kilka nieudanych show może wpędzić komika w depresję?

- Może. Nieudany show kilka razy z rzędu powoduje u komika brak pewności siebie. Jeżeli w porę nie zrozumie, o co chodzi, może to w kolejnych występach powodować lęk. Pewność siebie w komedii jest bardzo ważna. Widzowie muszą widzieć, że mają przed sobą komika, który panuje nad sytuacją, że jest królem wieczoru, prowadzi ich przez opowiadaną historię i doprowadza do śmiechu. Jeżeli widzą niepewnego gościa, który się waha, przestają się śmiać.

Czy zdarzało się, że ludzie wychodzili z pana spektaklu?

- Parę razy się zdarzyło. Nie podobało się im to, o czym mówiłem, z czego żartuję, albo nie spodziewali się takiego poczucia humoru. Nawiązuję bardzo bezpośredni kontakt z widzami, do czego nie są przyzwyczajeni. I jestem przygotowany również na takie zachowanie.

Ale woli pan, gdy ma pan interakcję z publicznością?

- Oczywiście, i tak konstruuję swoje show i stand-up, żeby ludzie chcieli zostać i dobrze się bawić.

Sztuka "Depresja komika" to trochę inny gatunek, który nazywa się two man show. Po raz pierwszy pan w nim zagrał?

- Formuła two men show polega na tym, że występuje dwóch komików, dwóch showmanów, którzy odbywają pojedynek na śmiech. Daje to dużo satysfakcji, ale jest formą bardzo wymagającą i ryzykowną. Cieszę się, że moim partnerem jest Adam Woronowicz, który jest nie tylko świetnym aktorem, ale również wybornym showmanem, o czym niewielu ludzi wiedziało. We dwóch prześcigamy się na żarty. Znakomity partner, który czuje scenę, czuje publiczność. Przy nim na scenie czuję się bezpiecznie, bo wiem, że jest przewidywalny, co jest bardzo ważne.

Wiem, że poznaliście się w teatrze Montownia, którego jest pan współzałożycielem. Dlaczego zdecydował się pan na pracę w teatrze, który nie ma stałej sceny i ciągle jest w podróży?

- Filozofią teatru w dawnych czasach było podróżowanie, przemieszczanie się. Montownia nie ma sceny, bo nie stać nas na nią. Warszawa jest drogim miastem, a nasz teatr tworzy zaledwie czterech aktorów. Nie moglibyśmy w takim składzie utrzymać stałej sceny. Podróże i przemieszczanie się są stymulujące, bowiem przez cały czas musimy być w biegu; ciągle coś się zmienia, co powoduje, że nie zastygamy. Działa to na nas ożywczo i odświeżająco. Na razie nie czujemy zmęczenia tym trybem życia.

Wydaje mi się, że ma pan spory dystans do tego, co pan robi. Do życia również?

- Mam nadzieję, że tak. Uprawianie tego zawodu może spowodować wiele negatywnych emocji, wszak jesteśmy w nim zaangażowani i fizycznie, i psychicznie. Najważniejsza, przed zawodem, jest rodzina, żona, dzieci. Życie nie składa się tylko z komedianctwa, nie jest łatwe, traktowanie go bez przymrużenia oka frustruje.

Co pan robi, gdy nie ma pan ochoty na żarty, a musi grać i rozśmieszać ludzi?

- Wtedy używam techniki, którą posiadłem, ucząc się tego zawodu na studiach, staję się w stu procentach rzemieślnikiem i zawodowcem. Każdy żart, skonstruowany na scenie, ma swoje precyzyjne wektory i trzeba je opowiedzieć w odpowiedni sposób, żeby wywołać śmiech. Czasami nie mam frajdy wewnętrznie, ale mam nadzieję, że potrafię to robić tak, że widzowie w ogóle tego nie czują.

Ale może wtedy powstać niebezpieczny dysonans.

- Może, ale jeżeli rozśmieszanie traktuje się jako formę zawodu, to kończę pracę i idę do domu, nie zabierając ze sobą ani negatywnych, ani euforycznych emocji.

Jak ocenia pan poczucie humoru Polaków?

- Jest z nim nie najgorzej. Jedyne, co różni nas od innych nacji, szczególnie mieszkańców Europy Zachodniej, to, że tłumimy w sobie śmiech, bo wydaje się nam, że nie wypada się śmiać. W śmiechu Polaków chciałbym dostrzec więcej luzu.

Wolno żartować ze wszystkiego?

- Tak, kwestią jest tylko kontekst i moment, w którym można żartować i świadomość, z kim się to robi.

Jak żona, którą sprowadził pan ze Szwecji, podchodzi do tych spraw?

- Żona jest moim najwierniejszym widzem i fanem, pierwszym krytykiem. Daje mi dużo wskazówek, rad, dopinguje mnie.

Kim jest z zawodu?

- Ma wykształcenie ekonomiczno-biznesowe, ale pracowała w agencjach reklamowych w Szwecji, teraz jest współproducentem przedstawień Teatru Montownia, organizuje nasze życie teatralne.

A dzieci?

- Na luzie. Lubią się śmiać, oglądają mnie, do wszystkiego podchodzą naturalnie i normalnie. Staram się, żeby były na każdej mojej premierze...

Co powiedziały o "Depresji komika"?

- Sztuka się podobała. Jedne fragmenty bardziej, inne mniej, bo syn ma dziewięć lat, córka trzynaście, więc różne sytuacje ich śmieszą.

Bohdan Gadomski
Angora
24 kwietnia 2014
Portrety
Rafał Rutkowski

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia