Dla mnie najważniejsze jest to, by grać aż kurtyna opadnie

Rozmowa z Ireną Telesz-Burczyk

Irena Telesz-Burczyk urodziła się 10 sierpnia 1940 r. w Podrośli koło Wotkowyska. Absolwentka Państwowego Liceum Pedagogicznego w Gdańsku. W1966 r. złożyła egzamin aktorski. Obecnie mieszka i pracuje w Olsztynie. Wdowa po Stefanie Burczyku (aktor, zmarł w 2014 roku), matka Piotra i Pawła (aktor) Burczyków. Na scenie debiutowała w Teatrze Rapsodycznym w Gdańsku rolą Kirze w "Odysei" Homera. W latach 1969-1975 pracowała w Teatrze Ziemi Pomorskiej w Grudziądzu. Od 1975 r. w zespole Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie. W Studium przy Teatrze Jaracza kształciła przyszłych adeptów sztuki aktorskiej wykładając "sceny prozą".

Jest pani znana z tego, że pędzi przed siebie. Nic się w tym względzie nie zmieniło?

- To jak najbardziej aktualne. Ktoś mógłby powiedzieć: skończył się urlop, zaczął się sezon. Ja sezon mam cały rok, bo oprócz teatru interesuje mnie tyle sfer życia, że ciągle jestem w ruchu. Ciągle mam coś do zrobienia i można powiedzieć, że to błogosławieństwo.

Trudno się było z panią ostatnio umówić, bo akurat przygotowywała się pani do wyjazdu.

- Przez tydzień byłam z wnukiem w Chorwacji. Uwielbiam podróże z wnukami. Jeśli zarobię jakieś dodatkowe pieniądze, są one przeznaczane na wycieczki. Podczas tej podróży udało się nam dotrzeć aż na samo południe, do Dubrownika. Wrażenia ogromne. Cieszę się też, że wnuk połknął bakcyla wędrowania po świecie. Po powrocie znowu mogłam pojechać na dwa dni do Pragi. To moja największa miłość turystyczna. Przyznam, że trochę się już z tym miejscem żegnałam, bo nie wiem, czy tam wrócę. Myślę o tym, żeby powoli uruchomić hamulce i zwalniać. Koleżanki i rodzina w to nie wierzą (śmiech).

Ale żadna emerytura nie wchodzi w grę?

- Nie, zdecydowanie nie. Była kiedyś sztuką, w której grała Mieczysława Ćwiklińska ,"Drzewa umierają, stojąc". To sztuka o aktorce, która gra do końca życia i umiera właściwie na scenie. Bo to uważam za najważniejsze - grać, aż opadnie kurtyna.

Jesienią znajdzie pani czas, żeby trochę odpocząć?

- Wprost przeciwnie. Wystawiamy teraz "Skórkę pomarańczową" i akurat uczę się tekstu, bo nie grałyśmy tego prawie rok. Potem czeka mnie udział w "Demoludach", a to naprawdę duże wydarzenie. Biorę też udział w różnych innych inicjatywach, choćby czytankach. Ostatnio zadzwonił do mnie Adam " Lulek" Fedorowicz z pytaniem, czy zrobimy coś nowego w języku romskim albo o Romach. Jego brat napisał bajkę i od jakiegoś czasu rozmyślam o jej wystawieniu na scenie. Oczywiście graliby Romowie i romskie dzieci.

Te same dzieci, którym pani pomaga?

- Ta pomoc jest cały czas. Współpracuję z Hitano, zespołem romskim. Część ludzi to właściwie zawodowcy. To świetna grupa z cudownymi instrumentalistami i pięknie śpiewającymi i tańczącymi dziewczynami. Oprócz nich jest cała gromadka dzieci, które można w to wciągnąć. One cały czas są z nami na scenie i poza nią.

Często odczuwa pani satysfakcję, gdy podopieczni wychodzą na prostą?

- Teraz szczęśliwie się składa, że żadnej akcji nie muszę organizować na rzecz małych Romów. Mam wrażenie, że państwo poświęciło im trochę uwagi i ta społeczność wreszcie staje na nogi. Nie mówię oczywiście o żadnym życiu w luksusach. Jest mniej dzieci typowo zaniedbanych. Należę do międzynarodowej organizacji soroptymistek. Wspieramy dzieci ze szpitala psychiatrycznego i dziecięcego. Robimy różne akcje klubowe, aukcje czy imprezy. Nie zmienia to faktu, że ciągle dostaję sygnały, że ktoś potrzebuje pomocy. I jak mogę, pomagam.

Energią mogłaby pani obdarować kilka osób. Podzieli się pani z nami przepisem na takie samopoczucie?

- Często to powtarzam i powiem kolejny raz - to mój egoizm. Dzięki tym wszystkim aktywnościom czuję się potrzebna. I w ogóle czuję się lepiej. W telewizji, na ulicy jesteśmy bombardowani obrazami przemocy i znieczulicy. Trzeba chodzić z oczami dookoła głowy. Nawet zwykła codzienna pomoc komuś w dobiegnięciu do autobusu albo zatrzymanie tego autobusu, żeby ktoś zdążył, to też jakaś forma pomocy.

Mało tego. Uświetniła też pani olsztyński taniec przeciwko przemocy, "Nazywam się Miliard".

- To było w zeszłym roku. Przyznam, że często nawet zapominam o takich rzeczach. Udział w takich akcjach jest dla mnie tak oczywisty, że nawet nie pamiętam, że tam byłam (śmiech). To dla mnie jak jedzenie i oddychanie. Po drodze i zupełnie naturalnie robię rzeczy, które są przydatne albo niezbędne drugiemu człowiekowi. Zupełnie o tym nie myślę, a o tym, że coś zrobiłam, przypominają mi stojące na półce statuetki. W pomaganiu innym cieszy mnie bardzo to, że reagują na to moje wnuki. Zaczynają myśleć o innych ludziach.

Jacy są chłopcy?

- Empatyczni i wrażliwi. Starszy kończy liceum plastyczne. Grał już w filmie z Maciejem Stuhrem. Za zarobione pieniądze pojechał z dziewczyną do Pragi. Cieszę się, że jest w nim tęsknota za podróżowaniem. Młodszy wnuczek, powiem mało elegancko, obsługuje wszelkie akademie i występuje w szkolnych przedstawieniach teatralnych. Oprócz tego zaczął grać na ukulele. Jestem pewna, że będą wykonywać artystyczne zawody, a do tego są wspaniałymi młodymi ludźmi. Młodszy uwielbia książki i wydaje na nie wszystkie pieniądze. To jedno z ważniejszych osiągnięć mojego męża i moich dzieci - wnuczkowie.

Próbuje pani oddzielać życie prywatne od zawodowego?

- Nie da się, bo to wszystko życie. Nie wyobrażam sobie życia bez teatru. To byłoby bez sensu. Ja nie umiem żyć dla siebie i co gorsza, nie umiem też odpoczywać.

Jaką była pani nauczycielką?

- Uczyłam nauczycieli na rocznych kursach dla instruktorów teatralnych. O to jaka byłam, trzeba byłoby zapytać moich uczniów (śmiech). Kocham ich wszystkich, bo to moje dzieci. Mimo tego, zawsze byłam wymagająca straszliwie, prawie jak kat, tylko bez bata w ręku. Nauka aktorstwa to granie na najczulszych strunach. Człowieka trzeba rozgrzać, wydobyć z niego różne rzeczy, przede wszystkim myślenie i czucie.

Podobno w jednym z olsztyńskich sklepów z herbatami można kupić taką według pani receptury?

- Zdarza się, że ktoś przychodzi i prosi o herbatę Ireny Telesz. Stworzyłam swój ulubiony zestaw. Dziś już sama nie pamiętam, z czego się składa (śmiech). Co jakiś czas przychodzę i kupuję sobie dużą porcję na dwa, trzy tygodnie. Żyję po to, żeby jeść, i po to, żeby pić dobrą herbatę. Ubieram się w szmatlan-dach, bo szkoda byłoby mi wydawać pieniądze na sukienki ze sklepu.

To ciekawe, bo słyszałam, że w domu ma pani imponującą kolekcję kreacji?

- Jakie tam kreacje! Rzeczywiście mam trochę dziwnych rzeczy. Ostatnio jednak częściej chodzę w spodniach, bo zaczynam chyba być starszą panią. Niedawno pomagałam jednej z młodych adeptek sztuki filmowej zrobić film. Poprosiła mnie, żebym ubrała się dziwnie, w stylu retro. Proszę sobie wyobrazić, że wyjęłam kombinezon, który pochodzi z lat 70. Po 40 latach ten kombinezon włożyłam bez trudu.

Pozazdrościć sylwetki!

- Mimo tego, że żyję po to, aby jeść, a ze wszystkich słodyczy najbardziej kocham schabowego i golonkę, to jednak moja sylwetka się nie zmieniła. To chyba ten ciągły ruch. Mieszkam na trzecim piętrze, dużo chodzę piechotą, nie jeżdżę samochodem. No i oczywiście... teatr. Wydaje mi się, że ciągle się spalam. Wśród przyjaciół mam ksywkę Galopek.

Lubi pani zwracać na siebie uwagę?

- Myślę, że tak jak wiele kobiet. Cale życie byłam bardzo brzydka: ruda, a jednocześnie szara myszka, to teraz staram się zatrzeć tamto wspomnienie. Dodaję sobie odwagi dzisiejszym wizerunkiem. Kompleksy mam cały czas i ciągle muszę sobie podnosić samoocenę. Oprócz tegoż mam ten problem, że często przepraszam, że żyję. Ciągle chcę zasłużyć na czyjąś miłość, uznanie i akceptację.

Pokazywanie się na scenie to terapia?

- Właśnie dlatego zostałam aktorką. Byłam wcześniej zwykłą nauczycielką, do tego miałam problem z jąkaniem się. Na scenie nie jest Telesz, ale zupełnie inna osoba. To mi daje siłę, pozwala wierzyć w siebie. Nazbierałam w życiu tyle cięgów, które może nie są widoczne na skórze, ale wszystkie są we mnie. Te razy, ironiczne spojrzenia... Na scenie to pączkuje i coś z tego się rodzi. Gdyby zobaczyła pani moje zdjęcie sprzed 30 lat, gdy grałam w "Gorzkich żalach" dozorczynię, alkoholiczkę po przejściach... Niby moja twarz, a w rzeczywistości istny koszmar. Nawet nie trzeba było mnie za bardzo charakteryzować. To, co jest w środku, wychodzi na twarz. Jeśli patrzymy na coś z zachwytem, nasza twarz pięknieje i promieniuje miłością. Obserwowanie ludzkiego piękna wyjdzie nam tylko na dobre. To samo dotyczy złych emocji.

To jak szukać tego piękna?

- Można nawet w rzeczach i zjawiskach, w których nie jest łatwo znaleźć. Nawet jak po ulicy idzie bezdomny, który jest brudny i źle pachnie, można spojrzeć na niego ciepło, spojrzeć mu w oczy. 14 lutego spotkałam parę na ulicy. To byli ludzie bardzo biednie ubrani, ludzie z marginesu, najprawdopodobniej bezdomni. Dałam mężczyźnie 20 złotych i powiedziałam mu, żeby kupił jej kwiaty. Trzeba było widzieć ich twarze! Były naprawdę piękne, kochali się nawzajem. Tych twarzy nigdy nie zapomnę. Kiedy jest mi bardzo źle, to sobie ten widok przypominam.

Katarzyna Guzewicz
Gazeta Olsztyńska
22 września 2015

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia