Dlaczego „Wieloryb"?
Teatr Jacka Sieradzkiego w Teatrze Małym w TychachDlatego, że to bardzo piękny, poetycki spektakl. Umieszczony w cudownej scenerii Marcina Chlandy – z akwariami i z wielkim wielorybem złożonym z setek kartek, niczym drżący na wietrze latawiec. Spektakl z kunsztownie wykreowaną warstwą dźwiękową. Otrzymacie Państwo słuchawki, żeby bez zakłóceń zanurzyć się w tę, jak się fachowo mówi, „fonosferę".
Piszę trochę prowokacyjnie, bo się domyślam, że spodziewaliście się innych argumentów. Geneza tej premiery jest przecież znana.
Gdy znakomity aktor, Krzysztof Globisz miał udar, który – zdawało się wtedy – eliminuje go ze sceny, jego dwie dawne studentki, Marta Ledwoń i Zuzanna Skolias, reżyserka i jego asystentka ze szkoły teatralnej Eva Rysová i dramatopisarz Mateusz Pakuła postanowili mu pomóc wrócić do zawodu, przygotowując z nim przedstawienie. Zrobili jednak wszystko – i wielka chwała im za to – żeby przedsięwzięcie było czymś więcej, niż tylko szlachetnym gestem współczucia wobec chorego artysty. Żeby było dziełem, które broni się samo, myślowo, estetycznie, emocjonalnie. Żeby jego rozmach był o wiele szerszy niż terapia – bo właśnie wtedy będzie terapią najskuteczniejszą.
Pisałem już gdzieś, że gdyby istniała nagroda za najlepiej utrafioną metaforę teatralną, powinien ją dostać Pakuła za sam tytuł tego spektaklu. Wieloryb – czy może być trafniej przemawiający do wyobraźni obraz niż taki potężny, witalny ssak wyrzucony na brzeg, bezradny, trzeba go polewać wodą, by nie osłabł, a jednocześnie walczący ze wszystkich sił, żeby wrócić do oceanu, pływać, szaleć i śpiewać? Bo humbaki śpiewają, wiadomo.
A druga część tytułu? W słowach „The Globe" jest i Globisz, i cały świat, i jeszcze taka drewniana teatralna buda w Londynie, z drugiej strony Tamizy, gdzie z górą czterysta lat temu ćwiczył swój geniusz niejaki William Shakespeare.
Oczywiście Krzysztof Globisz jest tu w centrum uwagi. Jego zmagania z odmawiającym posłuszeństwa, częściowo znieruchomiałym ciałem. Jego kłopoty z mową nie zawsze trafiającą we właściwe zgłoski, jakby usta aktora miały rozregulowany celownik. Z tego nietrafiania wychodzi niekiedy przedziwna abstrakcyjna poezja. Ale proszę nie myśleć, że to tylko improwizacja złożona z przypadkowych dźwięków. Pakuła wydał „Wieloryba" w książeczce i łatwo się z niej przekonać, że nawet najbardziej „odjechane" fragmenty monologów zostały tam starannie i z góry zaplanowane. Tak, tak, Krzysztof Globisz, nie do końca kontroluje nieposłuszne ciało, natomiast stale i bezwzględnie panuje nad sensem i przesłaniem swej kreacji. Wcale nie epatuje szczerością cierpienia, przeciwnie, jest świadom wszystkich znaczeń i efektów, umie się z siebie niepełnosprawnego śmiać, sobą denerwować, na siebie złościć.
Wbrew pierwszemu wrażeniu jest zdecydowanie silniejszy od okrutnej choroby, która odebrała musprawność.
I to jest, myślę, najważniejsze w tym poetyckim widowisku. Które ma mówić nie o niemocy, tylko o heroicznej i skutecznej walce z niemocą. Które nie żąda od nas współczucia, tylko szacunku, ma nie smucić, tylko krzepić. Powstało dla Globisza, ale przemawia przez Globisza do nas, budzących się czasami o czwartej rano z przerażeniem, że i nas przecież taki los może dopaść. Teatr mówi nam, że to nie musi być koniec świata. I zasługuje na wdzięczność za to, że mówi to bez kaznodziejskich tonów, po prostu poetycko i pięknie.