Do ciebie mamo

"Jaskinia" - reż. Arek Tworus - STUDIO teatrgaleria

O "Jaskini" w reżyserii Arkadiusza Tworusa w Teatrze Studio napisano już wiele - zazwyczaj kąśliwie, często ironicznie. Sam widziałem ten spektakl wiele tygodni temu i jak inni miałem sporo zastrzeżeń zarówno do formy, jak i treści przedstawienia. Tymczasem mijają miesiące, a ja nie potrafię zapomnieć kilku momentów, kilku scen przesądzających o całości. Czasami dla takich teatralnych momentów warto przetrwać katusze nudy, zniecierpliwienia, czy nawet złości.

Na Scenie Malarni w Studiu panuje bajzel. Pomieszanie z poplątaniem. Może w tej przestrzeni był zawarty jakiś pomysł, jakiś ład, ale niewiele z tego ocalało, a jednak ów nieporządek osobliwie oddaje charakter(gr. charakter = wizerunek), postać literacka o wyraźnie i... projektu Arkadiusza Tworusa, reżysera powracającego Jaskinią do teatru po latach banicji. Tworus był ambitny i wyposzczony. Podejrzewam, że tych ambicji było zbyt wiele, erudycja pożarła sztukę, a z nadbudowy nazwisk, odsyłaczy i znaczeń, z tej całej obecnej w przedstawieniu litanii wielkich liter, wielkich nazwisk i karkołomnych cytatów, ocalał jedynie ów niezamierzony bajzel myśli, wzruszenie kilku postaci, jakiś brud za paznokciami, pęknięta żyłka, niefotogeniczne zgrubienie. I to w Jaskini jest najcenniejsze - niedoskonałości są skarbem. Dlatego bardzo bym nie chciał, żeby kiepskie przyjęcie "Jaskini" spowodowało kolejną długą absencję albo wręcz wycofanie się z zawodu przez Arkadiusza Tworusa. Repryzy czegoś bolesnego, prawdziwego, nawet w spektaklu pękniętym czy niedoskonałym, są czasami ważniejsze od pewnej siebie satysfakcji. To właśnie przypadek "Jaskini".

Przyznaję się bez bicia, nie mogłem wytrzymać obecności na scenie irytującego Tomasza Jędraka rejestrującego wszystko na wideo, nie bardzo chciało mi się słuchać rozdokazywanych (w kiepskim bufetowym stylu) muzyków, czy oglądać zawstydzenie biednej inspicjentki Studio grającej w spektaklu inspicjentkę przebraną za ufoludka. Zmęczył mnie również Dostojewski z jego "Notatkami z podziemia" wygłaszanymi przez Andrzeja Szeremetę ex cathedra, z mozołem godnym lepszej sprawy. Wszystko to w "Jaskini" było dla mnie niedoważone, niewspółgrające ze sobą, osobne, wchodzące w przykre dysonanse. Ale przecież zapamiętam ten spektakl, zapamiętam całą tę dysharmonię - ponieważ na scenie byli również Ewa Błaszczyk (Matka) i Paweł Tomaszewski (syn). Oboje ocalili "Jaskinię". Nieważne czy ich wypowiedzi były z Bergmana, Junga, Freuda, czy pochodziły od Tworusa. Mam to w nosie. Zawsze jest przecież jakaś matka i jakiś syn (córka) i porażająca często nić przecięcia pępowiny, której nie da się przeciąć. Stygmatyzowanie samego siebie oporem wobec rodzica, wyrzutami sumienia pod adresem dziecka, wiecznym łkaniem - w poduszkę lub nad grobem. Ta tęsknota więzi w gardle. Tęsknota za mitem bardziej niż postacią rzeczywistą. Błaszczyk gra rozwibrowany chłód, chłód który przepłakał już wszystko, co było do przepłakania. Zostawił tylko bruzdy na pięknej twarzy, jakiś kostium sprzed lat, jakieś futro. Syn (Paweł Tomaszewski) nie wyrósł z dziecięcych kalesonów. Zostawił dziecko w sobie, bo tamten chłopiec umiał kochać i nienawidzić, a młody mężczyzna pozostał wyjałowiony z emocji - ale wciąż woła do mamy, chociaż nie ma już mamy. W finale "Jaskini" pępowina okazuje się nietrwałym plastikowym półproduktem "made in China". To bubel, ale nikt nigdy jej nie przetnie. Zrośnięcie.

Łukasz Maciejewski
www.aict.art.pl
27 lutego 2017

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia