Do STU razy sztuka

"Cabaret" - reż. Krzysztof Jasiński - Krakowski Teatr Scena STU

Nanizane na sznury kryształy tworzą kotarę, która zasłania przestrzeń pod antresolą, po środku metalowa rura, na antresoli orkiestra. Przez połyskującą zasłonę będą pojawiać się bohaterowie "Cabaretu", a jako pierwszy wychyla się młody człowiek w makijażu, błyszczącej marynarce, wężowych, dopasowanych spodniach. Pyta, czy to Kraków. Znika.

Wraca i pyta o to samo, po czym wychodzi na środek sceny i wita widzów w języku angielskim, rosyjskim i oczywiście niemieckim - wszak akcja musicalu dzieje się w Berlinie u schyłku Republiki Weimarskiej. To Emcee, który w ten sposób buduje bezpośredni kontakt publiczności z bywalcami klubu Kit-Kat.

Łukasz Szczepanowski jest wcielonym przewodnikiem po świecie "Cabaretu" w Krakowskim Teatrze Scena STU: oprowadza, pokazuje, ale też przydziela role i karci. Przykład? Wśród publiczności znajduje osobę i robi z niej "gwizdacza" - widz imituje gwizd przed odjazdem lokomotywy i ma być czujny, ponieważ na skinienie Emcee musi ponownie wykonać zadanie. Ktoś inny dostaje od niego upomnienie, że nie "ciuciać" a naśladować charakterystyczny stukot kół pociągu, tak jak to zostało wcześniej zaprezentowane. Zupełnie jak na koncercie mistrz ceremonii dzieli widownię na sektory, gestem nakazuje powtarzać za sobą polecenie. Do skutku - niezadowolony macha ręką, przechodzi na drugą stronę sceny i prosi inny sektor o zrobienie tego samego ćwiczenia. Usatysfakcjonowany i dumny pokazuje, że jednak można dobrze wywiązać się z zadania. Jak nauczyciel w szkole ustawia do pionu niesfornych uczniów i chwali grzecznych. Robi to w taki sposób, że nie sposób chociażby nie uśmiechnąć się pod nosem. Nie znaczy to, że serwuje tylko treści lekkie i przyjemne. W scenie, w której wychodzi do widzów, trzymając pod pachę wybrankę - małpę - wszyscy śmieją się w najlepsze. Jesteśmy w kabarecie i mamy zapomnieć o problemach, co się staje. Jednak nie na długo starcza nam dobrego humoru, pada bowiem stwierdzenie, że przecież można być w każdym związku, o ile wybranka nie jest żydówą. Miny rzedną wszystkim. Bez wyjątku. Ton, jakim Łukasz Szczepanowski wypowiedział te słowa to czysty chłód, przeszywający widza na wskroś. Młody aktor ma niebywałą zdolność wpływania na widownię.

Ernst Ludwig (nazista) i Clifford Bradshaw (Amerykanin, który przyjeżdża do Berlina, by skończyć pisanie książki) to skrajnie różne osoby. W scenie zapoznania, siedzą w pociągu naprzeciwko siebie. Ludwiga ciężko rozgryźć i Marcin Zacharzewski nie ułatwia tego zadania. Jego bohater to człowiek, któremu należy się najwyższe potępienie - bezkompromisowy, ślepo zapatrzony w chorą ideologię i równie chorego przywódcę. Mimo to nonszalanckim sposobem bycia, pewnością siebie zdaje się mówić: tak was będą czarować politycy i musicie być świadomi konsekwencji waszych wyborów. Nie tylko widzowie, ale i Emcee ulega jego magii. Gdy w walizce Ludwiga dostrzega erotyczne zabawki, przyprawia go to o szybsze bicie serca i wywołuje figlarny uśmiech. W scenie bójki z Cliffordem, Ernst ubrany jest w strój tancerki Kit-Katu, co oddaje jego dwojaką tożsamość.

Reżyser Krzysztof Jasiński sprytnie, acz nienachlanie, i w jasny sposób portretuje dzisiejsze postawy społeczne. Bawimy się, beztrosko zanosimy śmiechem, niczym Fräulein Kost dostarczamy sobie i innym rozrywki, nie zważając na wydarzenia, które mają wokół miejsce. Imprezy, pieniądze, cielesne uciechy, upijanie się wolnością - w to nam graj. Nie byłoby w tym nic złego, w końcu wszystko jest dla ludzi, ale w tym szaleństwie zapominamy o trzeźwej ocenie sytuacji, która otaczała nie tylko Berlin lat trzydziestych, ale i charakteryzuje Polskę XXI wieku. Fräulein Kost, grana przez Kamilę Bestry, wydaje się uzupełnieniem i podkreśleniem typów przewijających się przez pokoje wynajmowane przy klubie przez Fräulein Schneider. W istocie zwiastuje pojawiające się kłopoty, jest jak wyrzut sumienia.

Krzysztof Jasiński co rusz wbija szpileczkę, żebyśmy nie poczuli się zbyt komfortowo w jego "Cabarecie". Mamy zachować skupienie, w bohaterach zobaczyć siebie. Każdy z nas może mieć w sobie coś z mocno wyzwolonego, pełnego erotyzmu, ale i kpiarskiego Emcee, z Fräulein Kost, lekko zagubionego Cliffa, łagodnego sklepikarza Herr Schulza, hipokryty Ernsta, ze spragnionej miłości gwiazdy kabaretu, Sally Bowles, czy Fräulein Schneider, niedoszłej żony Schulza.

Krakowski "Cabaret" w morzu spektakli teatru krytycznego, które bywają dla widza bardzo obciążające, jest jak przystań, w której może odpocząć i nabrać powietrza, choć na chwilę pozbyć się trosk, zasmakować klimatu miasta zapraszającego nocą w miejsca, na wspomnienie których w dzień oblewa rumieniec. To propozycja niezwalniająca widza z udziału w spektaklu - dosłownie. W ofercie TeatruSTU znalazła się możliwość wykupienia miejsca z przywilejami: gdy na scenie bywalcy klubu świętują nadejście Nowego Roku, widzowie zostają zaproszeni do wspólnego ucztowania. Serwuje się im schłodzonego szampana, który czeka nawłaściwy moment, by wystrzałem dopełnić przedstawienie. Zasiadający w pierwszych rzędach tańczą przy piosence zwiastującej nadejście nazizmu "Jutro należy do mnie", zainicjowanej przez młodą amatorkę marynarzy. Tym samym publiczność tworzy krąg bohaterów, staje się kordonem, przez który nie przedrze się żadna wolna myśl, czy idea przeciwna entuzjastom Hitlera. Tworzą jedność w opozycji do reszty widowni, która przygląda się im, poruszającym się w takt muzyki, trzymającym się za ręce. W tym momencie poczułam bezradność, tym bardziej, że rozlega się piosenka z innych czasów - "I sierpem i młotem czerwoną hołotę" - którą mieliśmy "przyjemność" słyszeć podczas niedawnego marszu narodowców. Z przerażeniem stwierdzamy, że jak naziści w ubiegłym wieku parli do przodu, swoimi hasłami i podstępną propagandą zawładnęli duszami tłumów, zagarnęli we władanie Niemcy, tak teraz my znajdujemy się w opałach i to nie małych. Nieważne tu jest pod sztandarem jakiej partii i jakiego polityka próbuje się "ulepszać" i porządkować świat, nie zważając na prawa innych ludzi, szufladkując i nie dostrzegając wyjątkowości jednostki.

Emcee wygląda, jakby się dusił. Jeszcze się uśmiecha, ale widać, że ledwo łapie oddech, traci kontrolę i siłę. Chwilę później leży na ziemi w czerwonej strudze światła, a nad nim Fräulein Kost i Ernst Ludwig, z wyciągniętą ręką w geście heilowania. To moment kulminacyjny pierwszej części spektaklu.

W wynajmowanych pokojach jest miejsce dla wszystkich. Ale nie na długo, o czym przyjdzie przekonać się Herr Schulzowi. Andrzej Róg nadał tej postaci bardzo łagodny, przejmujący rys i na tym właśnie polega jej siła. Żyd częstujący widzów mandarynkami w drugiej części przedstawienia, skojarzył mi się z obrazem Aleksandra Gierymskiego "Żydówka z pomarańczami". Tak w oczach postaci z obrazu, jak i bohatera spektaklu bije smutek i nikła nadzieja. Schulz nie rezygnuje ze swego zdania, nawet wtedy, gdy na scenę z dźwiękiem wybijanej szyby wpada cegła. Żarty się skończyły, trzeba uciekać. Ale niezbyt daleko, bo tylko na drugą stronę ulicy, by nie stracić z oczu adresatki uczuć.

Fräulein Schneider przygotowuje się do kolejnego kataklizmu w życiu i jest pewna, że tym razem również uda jej się przetrwać. Krokodyla skóra, którą zmiękczył Herr Schulz znowu nabrała twardości. W momencie, w którym oddaje "swój" prezent - kryształową paterę na owoce - wydaje się wymęczona, zrezygnowana, jakby uleciała z niej energia i entuzjazm. Nadzieje na wspólne życie z lokatorem zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. Kobieta na początku sprawia wrażenie twardej businesswoman w różowym szlafroku, krótko trzymającej gości, co widać choćby po upominaniu frywolnej Fräulein Kost. Szybko orientujemy się jednak, że Dorota Zięciowska gra tak naprawdę osobę, która stara się utrzymać na powierzchni. Zupełnie jak Sally Bowles, grana przez Joannę Pocicę.

Gwiazda kabaretu mocno stąpa po ziemi, jest doświadczona przez życie, ale wygląda i zachowuje się, jakby wcale nie zrobiło to na niej wrażenia. Jest pewna swego, przebojowa, co najwyraźniej widać podczas wykonania kultowego numeru "Mein Herr". Od Sally bije taka siła, że nie sposób oderwać od niej wzroku.Tęskni jednak za bliskością i zrozumieniem drugiej osoby, dlatego mięknie pod wpływem uczucia Clifforda. Młody pisarz, w przeciwieństwie do Herr Schulza, nie karmi się nadziejami na poprawę sytuacji. Maciej Grubich początkowo obdarzył postać Amerykanina skromnością (to na przykład gotowość do zamieszkania nawet w najtańszej norze), by w trakcie rozwoju wydarzeń podkreślać rosnącą pewność siebie, gorącą krew.

"Cabaret" w STU jest spektaklem, który drażni umysł przesłaniem, pieści ucho niesamowitą muzyką i śpiewem, cieszy oko oszczędną, ale sugestywną scenografią, zachwyca sposobem "bycia" aktorów na scenie. Potrafią rozbawić, skłonić do refleksji, zasmucić i przede wszystkim zaskoczyć widzów. To niesamowite, z jaką precyzją ten musical jest zaplanowany. Znalazło się miejsce na zabawę i zadumę, radość i smutek. Gdyby zabrakło choćby jednego elementu, przedstawienie straciłoby na sile. Nie dziwi więc fakt popularności krakowskiego "Cabaretu". Bilety sprzedają się w mgnieniu oka, ale warto poczekać.

Katarzyna Bekielewska
e-teatr.pl
2 lipca 2019

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia