Dobre Złego początki

"Zły" - reż: Jan Buchwald - Teatr Powszechny w Warszawie

Ostatni spektakl Jana Buchwalda w Teatrze Powszechnym to jedno z tych przedsięwzięć, w których - dla szeroko pojętego zdrowia - uczestniczyć powinno się co najwyżej raz. Bo na pytanie, co złego jest w ,,Złym\'\', zmęczony, przebudzony z beztroskiej drzemki w teatralnym fotelu, widz winien przez grzeczność uchylić się od odpowiedzi

Spektakl, w pełnej zgodzie z książką Leopolda Tyrmanda (na podstawie której rzekomo powstawał scenariusz), zaczyna się niepozornie – Marta Milewska (Paulina Chruściel) przegląda się w lustrze i nic nie wskazuje na to, że za chwilę wyląduje na komisariacie policji. Niestety to jeden z zaledwie trzech wątków, które upodobał sobie reżyser, a każdy z nich boleśnie ociera się o najczystszej próby sztampę - opowieść o tajemniczym obrońcy słabszych, banalna i tkliwa historyjka miłosna oraz relacja z przygotowań do skoku na wielkie pieniądze. Nie pierwszy raz okazuje się zresztą, że pochopna próba okiełznania dysertacji tak pojemnej prowadzi na manowce skrótów, uproszczeń i pobieżnych przekrojów.

Pierwszy (i chyba największy) zarzut, jaki trzeba postawić reżyserowi już na początku spektaklu, to brak jednoznacznej koncepcji jego wykonania. Bohaterowie lawirują beztrosko pomiędzy groteską a czymś w rodzaju bulwarowej farsy, lądując ostatecznie w ramionach skrajnego niepoukładania. Nie mając pomysłu na całość, reżyser miesza konwencje i style, a forma nie sugeruje nawet istnienia jakiejkolwiek spójności.

Niestarannie pocięcie black-outami (co działa nie tylko na niekorzyść, potykających się, panów technicznych, ale przede wszystkim rytmu, który raz ustalony, po każdym wyciemnieniu zostaje zdeptany jak mrówka) prosi się o zemstę ze strony autora, bez krzty szacunku ciąganego po scenie przez trzy pełne, zegarowe godziny. Niewysublimowanie operacje światłem nijak nie współgrają ze skomplikowaną kompilacją stop-klatek, co – o ile nie świadczy o nie najlepszej komunikacji z panem z reżyserki – jest zarzutem, który nie sposób odeprzeć. Każda scena zdaje się mieć swoje odrębne zakończenie, zwieńczone długą ciszą, padającą po ostatniej kwestii, a całość ogląda się jak stary film z porysowanej, zacinającej się płyty.

Bohaterowie są przerysowani i karykaturalni (jak na złość – drugoplanowi o głowę, choć niewielką, biją protagonistów), a aktorski dystans do postaci sąsiaduje tu z typowo pretensjonalnym psychologizmem. Główny bohater wygłasza tyrady, niczym Kordian w rozmowie z Chmurą, a postać, znana z książki jako Olimpia Szuwar (Agnieszka Krukówna), przybiera formę stereotypowej famme fatale. Portrety psychologiczne postaci ,,Złego’’, to w tym przypadku nic innego, jak kolekcja jednoznaczności. A gdy bohater jest niepodważalnie negatywny, widz momentalnie przestaje w niego wierzyć (może właśnie dlatego relacja widza ze Złym zaczyna się i… kończy na etapie pierwszej sceny). Ten jednak (nie widz, ale bohater) spaceruje po scenie w dwie strony, jak w wahadle (ewidentny brak konsekwencji w ruchu, mimo pozornie inteligentnych rozwiązań przestrzennych), a odbiorca zastanawia się, czy nie lepiej byłoby wyjść.

W kwestii kompozycji, ze strony scenarzysty, niespodzianka – narratorskie komentarze Tyrmanda zostają co jakiś czas wtłoczone w kwestie bohaterów, co z kolei skonstruowane jest w sposób nie do końca przystępny dla odbiorcy. Z początku grupa wiodących postaci raczy mówić o sobie w trzeciej osobie, chwilę potem w didaskalia wdaje się ktoś poboczny. Z wynikiem jeden do zera zwycięża opcja pierwsza, bo jak widać nie każdy może stać się narratorem wszechwiedzącym – do tego potrzebna jest konsekwencja, której reżyserowi brakuje. A diabeł tkwi właśnie w szczegółach. W sferze wizualnej spektaklu Buchwald wykorzystuje słynny motyw worka treningowego, w który uderza jeden z aktorów, by drugi w tym czasie mógł skowyczeć z bólu. Szkoda tylko, że gdy chwilę potem pierwszy depcze rzeczony worek, drugi zapomina tę sytuację ograć.

Możliwości techniczne teatru wykorzystane są na opak, bo jedyne, co jakkolwiek można by obronić, to drugi plan, który niestety momentalnie wskakuje na pierwszy, za pomocą mobilnego kawałka sceny. Pantomimiczne sceny zbiorowe (choć w swym niedopracowaniu również odbiegają od ideału) pełniące role przerywników, można by uznać za niejakie osiągnięcie reżyserskie Buchwalda, gdyby tylko nie kilka innych koncepcji, którym opacznie się oparł. Szkice, wyświetlanie na ścianie i – gasnące co jakiś czas - punktowe reflektory w połączeniu z powyższym, to już zdecydowanie za duży bałagan.

Nie wiadomo, co - oprócz nazw śródmiejskich ulic, notorycznie pojawiających się w scenariuszu – wspólnego z mocno okrojoną fabułą ma wykonany przez współczesnych kibiców niemenowski ,,Sen o Warszawie’’ (choć tu motywacją równie dobrze mogło być sąsiedztwo stadionu narodowego, albo zbliżająca się data mistrzostw Europy w piłce nożnej). Co sugeruje z kolei, jakoby dodanie stolicy do puenty było jedynym sposobem na wykonanie inscenizacji książki, która właśnie Warszawą się broni. A na niedobór tejże spektakl cierpi chyba najbardziej! Trudno powiedzieć też, jakie znaczenie dla – i tak mocno poszarpanej - dramaturgii, ma przewijająca się przez całość wykonawczyni powojennych piosenek (występująca raz w konwencji przedwojennej, innym razem jako dama w stylu jeans), ze strony której spragniony odbiorca nie doczekał się żadnej puenty, mimo iż dziarsko maszerowała w tle w ostatnich minutach spektaklu.

To niewątpliwie inscenizacja dla leniwych. Dla tych, których zadowala domyślny komunikat reżysera – ,,staraj się nie myśleć, ja zrobię to za ciebie’’ oraz dla bezsilnych wobec chęci nagłego, zdecydowanego wstania z fotela. Zwielokrotniony motyw muzyczny wywołuje mdłości (bo reżyser ewidentnie zapomniał, że powtórzenie ma sens tylko wtedy, gdy twórca ma fantazję dodać coś nowego do treści), a tekst – nie tyle w założeniu, co w praktyce – za pomocą niewysublimowanych żartów, pokroju popularnych twórców kabaretowych bieżącej dekady, przemawia do aż nadto szerokiej publiczności. Reżyser, jak widać, nie miał po prostu pojęcia, w jaki sposób rzeczonego ,,Złego’’ ugryźć. Pomieszanie prostego humoru z egzaltowanym dramatyzmem daje tym samym bardzo mierny efekt.

Wielka strata, że tak doskonała jakość powieści Tyrmanda została sprowadzona do widowiska takiego pokroju, gdzie jedynym zwrotem akcji zdaje się być zakończenie. ,,A mnie jest szkoda lata’’, śpiewał Andrzej Bogucki, lądując tym samym na liście twórców najpopularniejszych warszawskich szlagierów (jak na ironię, nie zyskawszy uznania Buchwalda i już po wstępnym rozeznaniu nie zakwalifikowawszy się do inscenizacji ,,Złego’’). Co powinien rzec na to rzeczony widz zaraz po przebudzeniu? Mnie też jest szkoda. Trzech godzin spędzonych w Teatrze Powszechnym.

Karolina Sarniewicz
Dziennik Teatralny Warszawa
18 lutego 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia