Dobro wzięte w nawias

"O dobru" - reż. Monika Strzępka - Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu

Spektakl "O dobru" duetu Strzępka-Demirski z daleka wygląda jak rozsypane puzzle, w dodatku z kilku pudełek. Wystarczy jednak zgodzić się na ten dziwaczny, eklektyczny dyskurs, by dostrzec w nim zadziwiająco konkretne, skończone historie i historyjki.

Na początek wałbrzyski zespół serwuje widzom pozornie odklejony od całości pseudo-prolog. Poznajemy aktorów, których przetaczające się przez kraj protesty, debaty i awantury o kształt współczesnego teatru obeszły gdzieś bokiem i zostawiły ich samych z rozgrzebanym spektaklem. Zaangażowanie części artystów w kulturalną rewoltę nie najlepiej wpłynęło na ostateczny kształt sztuki, za co ze skruchą cały zespół przeprasza, o czym zapewnia ze łzami w oczach Agnieszka Kwietniewska. Ciekawy zabieg, zupełnie jakby ktoś otworzył nawias przed tym, co dalej.

Dalej mamy już rok 2016. W jednej z sal ośrodka pomocy społecznej podglądamy spotkanie grupy wsparcia dla tych, którzy nie do końca odnajdują się w nowej rzeczywistości. Bo że rzeczywistość jest nowa, nie ma wątpliwości: coś się stało, coś huknęło, ale nie wszyscy zdążyli się z tym faktem oswoić. Nieprzystosowani, ociężali, o zawężonych myślowych horyzontach, zagubieni w tym, co nowe, zapatrzeni sentymentalnym wzrokiem w przeszłość, na nowo próbujący odnaleźć to, co poznane, oswojone i zaakceptowane. Za transformacją społeczną, polityczną i ekonomiczną najwyraźniej nie miała jeszcze szansy dokonać się transformacja w głowach kilku bohaterów: tęskniących za latami 90. dziennikarzy, których niegdyś nikt nie mógł ruszyć; kobiety zapatrzonej w islandzki model demokracji; artystki, która w radiowej audycji mówiła nie to, co tak naprawdę chciała powiedzieć; menedżerki, której nie do końca wyszedł idealny plan na życie; dziewczyny, która działa w organizacjach, co do których ma pewność, że i tak niczego nie zdziałają. Na pierwszym planie jednak - gwiazda.

Gwiazdy zawsze mają pierwszeństwo do pierwszego planu. Tu niepodzielnie rządzi Agnieszka Kwietniewska i jej Amy. Z każdą kolejną sceną bardziej rozmazana, nieporadna i osamotniona. Im bliżej nieuchronnej belgradzkiej scenicznej masakry, tym bardziej chwiejnym krokiem przemierza przestrzeń niewielkiej sceny. Jak cień kroczy za nią menedżerka (nieludzka wręcz Mirosława Żak), dla której Amy jest najistotniejszym elementem genialnej rozbuchanej strategii promocji i sprzedaży. W momencie, w którym powinna zabronić słaniającej się na nogach dziewczynie wychodzić na scenę, nie ma skrupułów przed wypchnięciem jej przed rozkołysany tłum tysięcy fanów. Jak się to skończyło, wszyscy wiemy z youtube. Uteatralniona Amy, tak jak jej pierwowzór, jeszcze czasem ma siłę podnieść się z kolan i zdarza się jej jakiś przebłysk świadomości z tekstem własnej piosenki w tle, ale nie ma wątpliwości, że happy endu nie będzie. Gra Kwietniewskiej rozpędza Amy w stronę nieuchronnej katastrofy: triumfu oczekiwań nad możliwościami i przytłoczenia przez chore ambicje artystycznej wrażliwości. Jakkolwiek banalnie to brzmi - porusza.

Zderzenie oczekiwań i rozczarowań na dobre nie wyszło też Carlowi Bernsteinowi (Andrzej Kłak), który wraz z Bobem Woodwardem (Filip Perkowski) pisał do "Washington Post" o aferze Watergate. Carl umiera samotnie w szpitalnym łóżku, a widzowie doszukują się zgrywy w puszczonej w tle prezentacji z czarno-białymi zdjęciami z rodzinnego archiwum Kłaka, podpartej znaczącym "Creep" Radiohead. Udać też nie mogło się z pozoru chłodnej prowadzącej grupę wsparcia (Angelika Cegielska). Początkowo niewzruszona i pewna siebie, z czasem traci panowanie nad grupą i zupełnie nieprofesjonalnie wybucha emocjami, wyrzutami i frustracjami. Do tego szpitalne obrazy, rosół szykowany bez przekonania dla obcego pacjenta, warkocz la Tymoszenko, pasiasta piżama, historia o bohaterskim zatrzymaniu pociągu, przeżycia z plastikową miseczką i wielki szkielet dinozaura. I "Rehab", "The end" Doorsów i wreszcie obietnica "You\'ll never walk alone". I tutaj można zamknąć ten otwarty wcześniej nawias.

Przez całą sztukę przewijają się wzruszenia i emocje, na zmianę potraktowane serio albo w całości zanurzone w ironicznym współczesnym bagienku. Mimo ciężaru poruszanych tematów (niesprawiedliwość, człowieczeństwo, problemy psychiczne, samobójstwo, choroby, polityka, rozczarowania, ubóstwo, izolacja i wiele innych), twórcom udało się zachować pewną subtelność przekazu i dodatkowo złapać bliski kontakt z publicznością: od początkowego przytulania nawet w najdalszych rzędach widowni, przez wspólne gotowanie, aż po zadziwiająco dobrze przyjęte chóralne śpiewanie wokół najprawdziwszego ogniska rozpalonego przed bytomskim BECEKiem. Happy end? Mieszkańcy Bytomia, którzy wychodzili w kapciach na balkony zaintrygowani wieczornymi śpiewami, mogli tak właśnie pomyśleć. Ale to też proponuję wziąć w nawias.

Julia Korus
Teatr dla Was
29 maja 2012

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...