Dobry teatr środka
rozmowa z Tomaszem Karolakiem"Chcę, aby IMKA była teatrem artystycznym. To jest bardzo drogie hobby albo... długoterminowa lokata kapitału. Założyłem ten teatr z idealistycznych pobudek. [...] Być może w przyszłości IMKA będzie przynosiła dochód, ale ten teatr nie powstał, by mnie utrzymywać. Tu przede wszystkim powinni zarabiać aktorzy i reżyserzy" - mówi Tomasz Karolak, dyrektor warszawskiego teatru IMKA
Minęło niemal półtora roku od powstania Teatru IMKA w Warszawie. Podsumujmy ten okres. Oto kolejny celebryta założył w stolicy swój własny teatr. Recenzenci początkowo kręcili nosami. Zaprzestali po obejrzeniu pierwszej premiery Opisu obyczajów III.
To prawda, początkowo krytyka nam nie ufała. Ale dlaczego mieli mi ufać, skoro jestem znany głównie z seriali i kina komediowego? Mało kto pamięta, że przez jedenaście lat pracowałem w krakowskich teatrach i w łódzkim Nowym. Z byłym dyrektorem tej sceny, Mikołajem Grabowskim, postanowiło pracować przy nowym projekcie kilku aktorów, moich kolegów, z tak zwanymi nazwiskami. Mikołaj nigdy nie odniósł sukcesu w Warszawie. A reżyserował tylko raz, w 1986 roku, Fantazego Słowackiego. Od tamtej pory nie reżyserował w tym mieście. Długo go namawiałem, by wyreżyserował Opis obyczajów III, by ponownie wszedł do tej samej rzeki. Premiera okazała się sukcesem, mimo że po tygodniu wydarzyła się katastrofa smoleńska. Szukałem przestrzeni na premierę i przypadkowo trafiłem do pomieszczenia przy ulicy Konopnickiej, które wyglądało zupełnie inaczej niż teraz, jak zwykła rudera. Wynająłem tę niezagospodarowaną przestrzeń od ZHP, który jest właścicielem budynku. Zaczęliśmy mozolnie budować infrastrukturę. Widziałem wielką chęć w aktorach i reżyserach, by stworzyć zaangażowany, ambitny, komentujący rzeczywistość teatr. Pomyślałem, że otrzymując coraz to nowe komercyjne propozycje, bezproblemowo mogę wyprodukować następny spektakl. I tak powstało przedstawienie Sprzedawcy gumek...
...na podstawie fenomenalnego tekstu Hanocha Levina. Podejrzewam, że w widzach istnieje pewne pęknięcie w myśleniu o Panu – dyrektorze IMKI. Na scenie oglądają dobre teksty podawane przez niezłych aktorów, wsłuchują się w problematykę ocen PRL-u, polskości, kariery za wszelką cenę. A to wszystko serwuje im dyrektor-aktor znany z ról w polskich komediach, serialach i telenowelach.
Nigdy nie zagrałem w telenoweli, chociaż uważam, że ten gatunek powinien istnieć. Mam zasadę: gram w tak zwanych serialach zamkniętych, w momencie rozpoczęcia zdjęć wiem, ile będą miały odcinków. Juliusz Osterwa, który założył Redutę – grupę na kształt klasztoru, brylował w warszawskich kabaretach, był na tamte czasy typowym celebrytą.
Gratuluję protoplasty.
Absolutnie nie chcę się porównywać do Osterwy... który dodatkowo reżyserował i pisał (śmiech). Będąc gwiazdą Warszawy, gromadził fundusze, a ich część przekazywał na Redutę. Więc tego typu model kiedyś już istniał. IMKA mnie pochłania, ale też daje satysfakcję.
Krystyna Janda kilka lat temu szukała środków na remont Teatru Polonia. Sponsorów, jak pamiętam, wtedy nie brakowało. Czy rok temu zachowywał się Pan podobnie? Szedł Pan do firmy, prosząc o cement, i przyjmowany był przez samego prezesa?
Do pewnego momentu działałem marketingowo i menadżersko, zarabiałem na teatr, wykorzystując swoją popularność medialną. Większość przedstawień wyprodukowałem sam, w dwóch przypadkach przy pomocy sponsorów. Zarobiłem w serialu i programie Tylko nas dwoje, w którym byłem jurorem. Większość przelałem na teatr. Ale obecnie IMKA stała się już marką, pracuje na siebie.
W większości teatrów prywatnych w repertuarze widzimy farsy albo śpiewogry. W taki sposób ich właściciele zarabiają. Prywatny teatr IMKA nie gra Mayday Raya Cooneya, tylko Sprzedawców gumek.
Chcę, aby IMKA była teatrem artystycznym. To jest bardzo drogie hobby albo... długoterminowa lokata kapitału. Założyłem ten teatr z idealistycznych pobudek. Grupa aktorów i reżyserów, nie chcąc angażować się w warszawskie teatry repertuarowe, naciskała, byśmy razem stworzyli teatr. Być może w przyszłości IMKA będzie przynosiła dochód, ale ten teatr nie powstał, by mnie utrzymywać. Tu przede wszystkim powinni zarabiać aktorzy i reżyserzy.
Stawia Pan na ambitne teksty, często kosztem niższej frekwencji.
Każdy wystawiony tu tekst powstał z innej przyczyny.
To porozmawiajmy po kolei. Najpierw Opis obyczajów III.
Zawsze marzyłem, by zagrać w Opisie obyczajów, ale nigdy mi się to nie udało. Na Opis obyczajów I byłem za młody, a kiedy Mikołaj reżyserował Opis obyczajów II, byłem jeszcze w szkole teatralnej, zagrałem tam tylko zastępstwo.
Sprzedawcy gumek.
Banalnie: chcieliśmy na scenie porozmawiać o miłości. Byłem w takiej a nie innej osobistej sytuacji i chciałem się dowiedzieć, czy istnieje tekst, który to, co czuję, odda na scenie. Okazało się, że jest tekst stawiający pytania: jak rozpoznać prawdziwą miłość? czy ona w ogóle jest do rozpoznania? jak przychodzi? gwałtownie? nie gwałtownie? czy można ją kupić? Artur Tyszkiewicz pokazał mi dramat Hanocha Levina. Zaproponował nawet obsadę, na którą się nie zgodziłem, bo nie chciałem gwiazd. Wolałem aktorów, którzy głębiej poczują ten temat. Zadzwoniłem do Olki Popławskiej, która powiedziała mi, że to jej ukochana sztuka. Tak się zaczęło.
Kolejne przedstawienia należą do rozliczeniowych wobec PRL-u: Wodzirej, Generał, jesienią będziemy mieli okazję obejrzeć premierę Polaka w Kosmosie. Z czym chce się Pan rozliczać? Chce Pan, na kształt niemieckich produkcji filmowych, takich jak Słoneczna aleja czy Good bye Lenin!, mitologizować tamte ponure czasy?
Któregoś razu rozmawiałem w gronie kilku osób i okazało się, że mam blokadę w mówieniu o swoim dzieciństwie. A było ono sielskie: w jednostce wojskowej. Z kolei mój kolega miał problem z tym, że będąc dzieckiem opozycjonistów, chciał, jak Mirosław Hermaszewski, zostać kosmonautą – a więc PRL-owskim żołnierzem. Obaj stwierdziliśmy, że nasze dzieciństwo nie istnieje w rozmowach. To, co nas kształtowało, leży odłogiem. Postanowiliśmy oczyścić, wypowiedzieć sobie samym ten temat na scenie, i zobaczyć, do czego nas doprowadzi. Wodzirej nie utrzymałby się w konwencji spektaklu o chałturze. Poza tym my aktorzy już tyle chałturzyliśmy, że to dla nas żaden temat. W trakcie prób okazało się, że chcemy robić spektakl nie tyle o chałturze, co o dzisiejszej potrzebie osiągnięcia sukcesu za wszelką cenę, o chęci zostania celebrytą, o parciu na szkło. Nieprzypadkowo w roli głównej został obsadzony Wojtek Błach, który ciągle czeka na swoją szansę. Jest świetnym aktorem, który musiał zagrać w reklamie Winiar, żeby za coś żyć.
A Generał?
Tu znów dobrym duchem okazał się Tyszkiewicz. Kiedy usłyszałem o tekście Jakubowskiego, natychmiast wyjąłem z bankomatu pięć tysięcy i dałem autorowi zaliczkę. Temat jest tabu: w jednej z gazet dowiedziałem się, że w ogóle nie należy zajmować się generałem Jaruzelskim, bo jest to facet, który powinien iść na szubienicę.
Temat Jaruzelskiego odżywa przy okazji rocznicy wybuchu stanu wojennego, zapraszania go na rauty i spotkania dyplomatyczne oraz przy okazji kolejnych procesów.
Niektórzy podpowiadali, byśmy pokazali ten tekst na scenie po to, by zniszczyć generała. Mam z tym problem, dlatego ten temat tak mnie interesuje. Mój ojciec był oficerem Wojska Polskiego, Jaruzelski był jego zwierzchnikiem, więc tym spektaklem występuję niejako trochę przeciwko ojcu. W środowiskach wojskowych Jaruzelski ma nieposzlakowaną opinię. Uważam, że powinno się tego człowieka zostawić w spokoju. Osądzi go historia.
Przedstawienie nie jest tak jednoznaczne. To akurat atut.
Moje zdanie jest jedynie zaczynem do rozmowy o repertuarze IMKI, moje fascynacje to dopiero pierwszy krok do realizacji. Temat podejmują zapraszani przeze mnie reżyserzy, którym gwarantuję całkowitą swobodę wypowiedzi. Sporo nasłuchałem się o zespołach filmowych z lat siedemdziesiątych: jak reżyserzy pokazywali film przed premierą kinową, to wszyscy, w ramach tego zespołu, o nim rozmawiali. W IMCE odwzorowaliśmy atmosferę komuny z Teatru Nowego w Łodzi i tę z zespołów filmowych.
Premiera Polaka w Kosmosie dopiero przed nami. Skąd pomysł, by wnikliwiej spojrzeć na kolejną współczesną nam postać, na Mirosława Hermaszewskiego?
Bo był kiedyś ikoną, którą chcieliśmy zostać. Po latach historia naszego kosmonauty w świadomości Polaków nie była już tak różowa. Ale to przedstawienie to raczej końcówka sezonu i cyklu przedstawień PRL-owskich. Obecny sezon będzie stał głównie pod znakiem klasyki. Krzysztof Garbaczewski będzie pracował nad
Ucztą Platona. W styczniu Mikołaj Grabowski drugi raz zmierzy się z Fantazym. Szykujemy się również do Beniowskiego. Chcemy się zastanowić, jak ożywić formę wiersza, jak zagrać, by znaleźć oddźwięk u publiczności. Zaprosiłem też trzy dziewczyny: Ankę Smolar, Ankę Trojanowską i Marię Spiss, bo chcę mieć w tym teatrze trzy mocne, feminizujące wypowiedzi. Na trzynastego grudnia przygotowujemy premierę tekstu Krzysztofa Siemieńskiego Świnia w balonie. Zagoszczą w IMCE Samotny Zachód Martina McDonagha oraz Kopenhaga Michaela Frayna.
Uczta Platona zaciekawiła Pana ze względu na pochwałę Erosa (uśmiech)?
Zgadza się. Chcę usłyszeć wnikliwy tekst o siedmiu różnych aspektach miłości. Chciałbym przypomnieć ten tekst. A Garbaczewski chce oprzeć się na Platonie. Aktorzy z kolei chcą grać ten trudny tekst, uczyć się tej składni.
Na ile ma Pan rozpoznane polskie życie teatralne? Oglądał Pan najważniejsze premiery, nim założył IMKĘ? Pytam, bo Krzysztof Garbaczewski uchodzi w środowisku za reżysera, który nie tworzy teatru aktorskiego, a raczej odpływa w performance o sobie samym, pisane w niescenicznych warunkach. Na próbach często improwizuje. To, szczerze mówiąc, ostatni reżyser, o którym bym pomyślał, że przygotuje spektakl w IMCE.
Widziałem przedstawienie Życie seksualne dzikich i miałem problem z przestrzenią, z tym, że odbywa się w byłej hali fabrycznej. Już taką teatralną przestrzeń nieraz widziałem. Natomiast jest w tym przedstawieniu pewna energia, która mnie zainteresowała. Niejednorodne opinie dochodziły do mnie o Balladynie przygotowanej w Teatrze Narodowym przez Artura Tyszkiewicza. A jak się artyście zaufa, to może powstać coś świetnego.
Pokolenie aktorów, których Pan wymieniał, reżyserów tu pracujących to, poza niewielkimi wyjątkami, ludzie z Pana pokolenia, w wieku około czterdziestu lat. Przychodzi tu ta sama publiczność, którą spotykam na przedstawieniach TR Warszawa. Sprzedawcy gumek to estetyka TR-u. IMKA to teatr czterdziestolatków?
Może... Ale my nie ustawialiśmy się jako konkurencja TR-u. Przeciwnie, mamy z dyrektorem G Gzegorzem Jarzyną doskonały kontakt. Środki wyrazu w naszych teatrach są trochę inne. Teatr Jarzyny jest teatrem dużej inscenizacji. Może jesteśmy jego repertuarowym uzupełnieniem, na pewno jednak nie konkurencją. Ostatnio byłem tam na T.E.O.R.E.M.A.C.I.E. i widziałem tę samą publiczność, która przychodzi do nas, ale też taką, której jeszcze u nas nie ma (uśmiech).
Mikołaj Grabowski, na którego w wywiadach często się Pan powołuje, to Pański... autorytet, mistrz? Czy raczej starszy kolega po fachu?
Myśmy przechodzili różne etapy, wyrzucaliśmy się wzajemnie z teatrów, dzieliło nas wszystko. Ale z zawsze wracamy do dialogu. Mikołaj jest dobrym duchem tego przedsięwzięcia i jednak ryzykował, reżyserując w IMCE Opis obyczajów III i Dzienniki. Mnie, w razie porażki, mogli powiedzieć: klapa, wracaj Karolak do seriali. A on jako dyrektor Starego Teatru zdecydował się na reżyserowanie dwóch spektakli poza macierzystą siedzibą. Ale odniósł sukces. Mikołaj przystępuje do prób Fantazego, uważa, że ma do tego projektu odpowiednią obsadę, wypróbowaną już w dwóch wcześniejszych produkcjach. Staram się stworzyć mu dobre warunki pracy, dziękując za to, że sporo mnie nauczył. Ale nie ustawiliśmy się w relacji mistrz–uczeń.
Podoba mi się, że już od pierwszej premiery IMKI pokazał Pan, na kogo stawia, kto tu będzie gwiazdą, czyj typ myślenia o teatrze tu spotkamy. Mówiąc brutalnie, nie postawił Pan na sitcomowe gwiazdeczki, a na Mikołaja Grabowskiego.
Uważam, że można tworzyć dobry komercyjny teatr dla szerokiej publiczności. Jednak moje wyobrażenie o rodzaju aktorstwa, które tej komercji ma dotyczyć, jest inne niż wyobrażenie szefów innych prywatnych teatrów. Gdy w weekend otwieram gazetę, widzę też, że w Warszawie nikt nie gra polskiej klasyki:
Słowackiego, Mickiewicza.
Podoba mi się jeszcze coś. To, że w przeciwieństwie do innych prywatnych teatrów, nie gra Pan na siłę we wszystkich premierach.
Mówię reżyserom, by brali innych, byleby obsada nie wynosiła więcej niż siedem osób (śmiech).
Jak wygląda finansowanie IMKI? W pierwszych wywiadach mówił Pan o zabezpieczeniu finansowym, jakie daje prezes firmy z Zielonej Góry zajmującej się budową maszyn.
Robert Dowhan, prezes Falubazu, bo o nim mowa, dofinansował produkcję Opisu obyczajów III, ale również Piotr Adamczyk i Wojciech Błach. Te finanse pozwoliły uruchomić produkcję spektaklu i rozpocząć niewielki remont. Zaraz po premierze zadzwonił do mnie dyrektor marki Audi w Polsce, Michał Bowsza, mówiąc, że chce być z nami, bo w telewizji oglądał reportaż o IMCE. Audi, oprócz koprodukcji spektakli, zapewniło nam płynność w opłacaniu czynszu. Odezwał się również biznesmen z Zielonej Góry, która pokochała mnie za rolę Darka Jankowskiego w serialu 39 i pół, gdzie grałem faceta z tego miasta, fana żużla, przez co rozpropagowałem ten sport i dziś jestem jego ambasadorem. Ludzie w Polsce myślą, że jestem z Zielonej Góry. I właśnie zielonogórzanie dali mi pieniądze na otwarcie IMKI. Z kolei na którejś z premier gościłem Jacka Krawca, prezesa PKN Orlen, który podszedł do mnie i stwierdził, że właśnie do takiego teatru, na takie spektakle chce uczęszczać. PKN Orlen stał się mecenasem teatru, firma pomogła nam przy produkcji Dzienników, Wodzireja i Generała. Pojawił się też w teatrze Leib Fogelman, znany amerykański prawnik, biznesmen, producent, który będzie produkował Kopenhagę. Powstał snobizm bywania w IMCE na premierach. Zacząłem tu spotykać polityków i biznesmenów z najwyższej półki, którzy chcą mi w prowadzeniu IMKI pomóc.
Pomaga Pana rozpoznawalność, biznes chce poznać filmową gwiazdę. Co pomaga w płynności finansowej teatru, kontaktach.
Popularność telewizyjna i filmowa otwiera mi wiele drzwi. Jest w Polsce grupa biznesmenów, którzy chcą się pokazać jako mecenasi sztuki, niekoniecznie są to producenci, którzy zgarniają kasę za hit. PKN Orlen jest koproducentem Dzienników, na tym przedstawieniu pojawiają się prezesi wyższego szczebla. Fantastycznie zachował się prezes PKO BP, pan Zbigniew Jagiełło, który, zachwycony Generałem, wykupił dla swoich pracowników kilkadziesiąt biletów na ten spektakl. To są ludzie, którzy mają wyrobiony gust. Nie mam nic przeciwko farsom i śpiewogrom. Niech one będą w repertuarze, tylko niech zostaną dobrze zagrane i wyreżyserowane. Tymczasem farsa jest przez nas często traktowana jako wygłup. A ci sponsorzy to też często moi rówieśnicy, więc siłą rzeczy nawiązują się więzi, niekoniecznie rozmawiam z nimi tylko o pieniądzach. Jeden z nich powiedział mi, że był na Dziennikach i wreszcie zrozumiał Gombrowicza, złamał mit trudnego autora, którego nie mógł przeczytać w szkole. Bo ja chcę, by IMKA była dobrym teatrem środka.
W latach osiemdziesiątych takim teatrem był Powszechny w Warszawie pod dyrekcją Zygmunta Hübnera.
Marzy mi się właśnie taki teatr. Oczywiście wiem, że rodzaj aktorstwa trochę się zmienił, ale wydaje mi się, że można dzisiaj prowadzić dobry teatr środka, oparty na aktorze i literaturze. Biorę przykład z dobrej historii teatru warszawskiego lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.
W Powszechnym Hübnera często obsadzano aktorów wbrew warunkom, wbrew emploi. W kilku spektaklach IMKI aktorzy nie korzystają na scenie ze „skarbczyka”, w którym schowane mają rozwiązania scen, wyuczone gesty, grymasy twarzy i trzy rodzaje śmiechu. W Dziennikach Cielecka, Adamczyk i Pan nie sięgacie tam.
To zasługa Mikołaja Grabowskiego. On mawia, że im aktor starszy, tym więcej posiada zagrań w skarbczyku. Ale on odziera aktorów z tego aktorzenia, które już posiedli. W Dziennikach przekraczał siebie i odkrywał nowe możliwości Piotrek Adamczyk. On podczas prób był zdziwiony, że nie musi mówić dużymi literami ważnych dla narodu treści.
Nie przeszarżował w odniesieniu do Szopena. Natomiast na dzisiejszym spektaklu stanął przed pierwszym rzędem i kazał wstać jednemu z widzów. Okazał się nim Grzegorz Napieralski. Wygarniał mu prosto w oczy zarzuty Gombrowicza dotyczące patriotyzmu, polskości. Odważna decyzja. Z polityka spadła maska i pośród śmiechu widowni z trzaskiem się rozbiła. Na koniec chciałem spytać o kwestię drażliwą: o finansowanie prywatnych scen z państwowych funduszy. W spektaklu Demirskiego i Strzępki Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej nie bez przyczyny aktorka grająca Krystynę Jandę zaprasza do swojego „prywatnego, dotowanego teatru”. Pan również ubiega się o państwowe dotacje?
Długo o tym myślałem. Zdecydowałem się złożyć do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego prośbę o dotację na Wodzireja i Generała. Pomyślałem, że są to przecież projekty odnoszące się do niedawnych czasów, dyskutujące z minioną epoką. Pismo przeszło formalne procedury, natomiast doradcy pana ministra stwierdzili, że są to projekty o małej wartości artystycznej. I dzisiaj wiem, że wolę robić przedstawienia sam ze swoimi biznesmenami.