Dobrze się czuję w kostiumie

rozmowa z Joanną Szczepkowską

Rozmowa z Joanną Szczepkowską - aktorką, poetką, felietonistką, pisarką.

Tomasz Klauza (Dziennik Teatralny)  FMK: Skąd w ogóle pomysł na monodram, na dodatek, o tak prowokacyjnym tytule?

Joanna Szczepkowska: Nigdy nie można powiedzieć, skąd się biorą pomysły literackie. Bo to był pomysł na teatr, ale w gruncie rzeczy rodzaj takiego pomysłu natury literackiej. Można, oczywiście, zastanawiać się, skąd. Ja myślę, że on powstał w moim wypadku z takich doświadczeń, które ja wyniosłam z poprzedniego spektaklu, który zrobiłam. To był recital - "Joanna Szczepkowska kontra fortepian". I to była pierwsza rzecz w życiu, jaką zrobiłam samodzielnie. Coś, co ma charakter teatralny, ale też trochę estradowy. Coś zupełnie innego, coś, za co odpowiadałam sama jako aktorka i jako autorka. To doświadczenie wielokrotnych podróży po Polsce z własną walizką (dotąd byłam aktorką teatralną, która należała do zespołu), bywania w bardzo różnych miejscach, bardzo różnych salach, stykania się z publicznością tak jakoś inaczej, bardziej oko w oko, dało mi bardzo duży materiał. To były takie doświadczenia, jakie mają właśnie aktorzy, których się nazywało kiedyś objazdowymi. Takie doświadczenia zetknięcia się z różnymi salami, z różną publicznością - raz na widowni tłumy, raz na widowni właściwie pustka. I poczucie to euforii, to katastrofy. Tego poczucia, kiedy się jest w zespole w teatrze, nie ma aż takiego dużego, bo to jest rozłożone na wiele elementów. Kiedy się jeździ i gra samemu, to jest zupełnie inne. I myślę, że ta "Goła baba" w dużej mierze powstała właśnie z tego doświadczenia.

FMK: Tadeusz Malak w swojej książce "Teatr jednego aktora" wspomina o funkcji wychowawczej teatru. Monodram jest na tyle mobilną formą, że może dotrzeć do ludzi, którzy w teatrze na ogół nie bywają - na przykład do publiczności wiejskiej. Czy zdarzyło się Pani grać kiedyś dla takich widzów?

J. Sz.: Nie, nie zdarzyło mi się. Chociaż nie miałabym nic przeciwko temu. Chodzi o to, że mimo, iż jest to spektakl bardzo skromny, to on jest teatrem. On wymaga świateł, powiedziałabym, nawet dość finezyjnych, on wymaga podkładu muzycznego. Tego wszystkiego, czym różni się, można powiedzieć, chałtura od teatru. Cały czas jest teatralny. I dlatego nie gram tego w salach przypadkowych, tylko tam, gdzie są odpowiednie warunki. Natomiast zdarzało mi się, że bywali na tym spektaklu ludzie okoliczni, którzy przyjeżdżali, bo grało się to w jakimś ośrodku, który był niedaleko. Ja nie sądzę, żeby to byli ludzie, którzy nigdy nie byli w teatrze. To jest specyficzny spektakl, w którym publiczność jest częścią dramatu. Ona nie udaje, że jej nie ma, tylko jest naprawdę, teraz - właśnie taka, a nie inna. W związku z tym, ona jest tutaj zawsze istotna. Ważna jest jej kondycja tego dnia, bo ona w jakimś sensie też gra.

FMK: Ma Pani w swoim dorobku role zarówno w sztukach Szekspira czy Czechowa, jak i Dorfmana, Głowackiego czy Iredyńskiego. Jaki repertuar jest Pani bliższy - klasyczny czy współczesny?

J. Sz.: Nie ma odpowiedzi na to pytanie, bo to nie jest w ogóle chyba taka kategoria. Kategoria to jest spotkanie z reżyserem, z twórcami tego wszystkiego, jeżeli już mówimy o zespołowym teatrze. Można zrobić bardzo współczesny teatr, oparty na klasycznym tekście. I dla odmiany - można zrobić bardzo staroświecką rzecz, opartą na tekście współczesnym. Rzeczywiście, ja w jakimś sensie dobrze się czuję w kostiumie. To jest coś, co wyzwala moją wyobraźnię. Może dlatego, że wychowałam się w teatrze. Kostium był czymś, co obserwowałam i zawsze mnie fascynował. Być może sztuki współczesne są dla mnie o tyle mniej atrakcyjne, że nie jestem bardzo typową współczesną osobą. Takie bardzo ostre, drapieżne kobiety, które są charakterystyczne dla współczesności - ja po prostu nie jestem takim typem. Może też dlatego nie jest to za bardzo mój świat. Ale to nie znaczy, że nie chciałabym grać dobrej, współczesnej literatury dramatycznej, bo bardzo bym chciała.

FMK: Miała Pani okazję współpracować z wybitnymi twórcami. Jeden był aktorem, drugi reżyserem. Pierwszy pracował głównie w teatrze, drugi z kolei - w filmie. Zacznijmy może od Tadeusza Łomnickiego - w ubiegłym roku minęła piętnasta rocznica jego śmierci. Była Pani najpierw jego studentką, później partnerowała mu Pani w "Lekcji polskiego". Jak wspomina Pani współpracę z najwybitniejszym polskim aktorem drugiej połowy XX wieku?

J. Sz.: To jest coś, co można traktować zarówno jako wyzwanie, jak i jako taki papierek lakmusowy, jako taką poprzeczkę, do której albo się doskakuje, albo nie. To był ktoś, kto naprawdę żył teatrem. Ktoś, kto nie rozdrabniał się na żadne inne dziedziny. Ja akurat jestem zupełnie inną osobą i kompletnie inaczej funkcjonuję w teatrze. W związku z tym, że on funkcjonował tylko w teatrze, wiedział na ten temat wszystko. A jednocześnie wiedząc wszystko, ciągle się uczył. Pamiętam, jak pracując nad "Lekcją polskiego", gdzie grał Kościuszkę, cały czas był niezadowolony. Ciągle szukał tego tonu, jakim mógł mówić taki człowiek, jakim był Kościuszko. Był to człowiek, który nie odcinał kuponów od tego, co już wiedział. Natomiast jako profesor rzeczywiście robił coś niezwykłego. Mianowicie doprowadzał nas takimi swoimi małymi spektaklami, które nazywał "teatrem na pustej podłodze", małymi zadaniami, które mieliśmy do wypełnienia, do absolutnego ideału. Myśmy jako studenci dotknęli zagrania czegoś w tonie idealnym - oczywiście, na naszą miarę. Te spektakle były rzeczywiście arcydziełami samymi w sobie, niepowtarzalnymi rzeczami. Braliśmy udział w czymś, co miało bardzo wysoką rangę artystyczną. Przychodziło się na te nasze egzaminy, jak się przychodzi na dobry, wyczekiwany spektakl. Byliśmy w takiej kultowej sytuacji. To niezwykłe, zwłaszcza, że on się interesował tak naprawdę tylko pierwszym rokiem szkoły, uważał, że wtedy to są jeszcze nieskażeni ludzie. Myśmy już na pierwszym roku dotykali takiej najwyższej formy. Drugim z tych artystów był Krzysztof Kieślowski, u którego zagrała Pani żonę głównego bohatera w "Dekalogu III". Co może Pani powiedzieć o tej współpracy? Myślę, że znacznie więcej mogę powiedzieć o mojej znajomości z Kieślowskim. Myśmy się znali. Ja nie miałam serca do jednego z odcinków, w którym on mi zaproponował dużą rolę. Myśmy się trochę kłócili wtedy na temat jednej sceny w tym odcinku, toteż ja tego w rezultacie nie zagrałam. Tam rzeczywiście zagrałam taką rólkę, ale dla mnie znacznie ważniejsze były prywatne rozmowy z nim. On się ze mną zetknął, kiedy był znanym dokumentalistą, ale jeszcze przed swoim pierwszym filmem, czyli przed "Personelem". On chciał, żebym ja tam zagrała, ale wtedy byłam tuż po szkole i miałam inną propozycję. Nie zapomnę tej rozmowy, kiedy mi tłumaczył, że to nawet nie jest istotne, w czym się gra, tylko z jakimi ludźmi się współpracuje. Rzeczywiście miał rację, ja wtedy się z nim nie zgodziłam. On mi tłumaczył, że idzie cała grupa ludzi, z którymi należy nawiązywać kontakty, bo to jest ta siła tworzenia czegoś. Nie jakiś jeden efektowny tytuł, tylko całą grupa ludzi, która ma coś do powiedzenia w tym filmie. Kilka rozmów z nim i jego poglądów na sztukę to jest to, co mi zostało. Jeśli chodzi o tę rolę w "Dekalogu", to nic takiego szczególnego. Rzecz się dzieje na Wigilii. Pamiętam, że poprosił mnie, żebym koniecznie przyszła w swoim kostiumie. Powiedział: "Przyjdź tak, jak byłaś w zeszłym roku ubrana na Wigilii". To też coś o nim mówi. Pewne rzeczy były dla niego ważne, żeby były autentyczne. Nie, że to musi zrobić scenograf, a tamto ktoś inny, tylko żeby to wszystko pasowało do osobowości.

FMK: Na koniec chciałbym zapytać o pisanie. Jest Pani przecież również poetką, pisarką i felietonistką. Kilka lat temu powiedziała Pani w wywiadzie, że znajduje się Pani teraz na granicy wycofywania się w teatru. Wówczas najważniejsze było pisanie. Jak to wygląda w tej chwili?

J. Sz.: To się chyba pogłębiło. Rzeczywiście na razie wycofuję się z teatru. Sfera literacka jest dla mnie bardziej pociągająca. Poza tym znacznie więcej propozycji idzie z tamtej strony. Teraz skończyłam swoją pierwszą powieść, będzie wydana prawdopodobnie w maju albo na jesieni. Być może napiszę coś dla teatru. Myślę, że raczej od tej strony będę próbowała zajść teatr: bardziej od strony literackiej niż od strony aktorskiej, bo w tej chwili mocniej pociąga mnie tworzenie literatury. Być może dlatego, że jestem osobą bezkompromisową, a spektakl zawsze jest wypadkową różnych gustów. Ostatnio miałam kilka takich przypadków zetknięcia się z materią teatralną, z którą się po prostu nie byłam w stanie zgodzić. Wycofywałam się i do niczego nie dochodziło. Myślę, że w przypadku takich osób może dochodzić tylko do rzeczy autorskich.

FMK: Dziękuję bardzo za rozmowę.

Rozmowę przeprowadzono w katowickim Teatrze Korez, 20 stycznia 2008r, podczas I Katowickiego Karnawału Komedii.

Tomasz Klauza
Dziennik Teatralny Katowice
29 stycznia 2008

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia