Dom oglądany przez ciemne zwierciadło

"Co się dzieje z modlitwami niegrzecznych dzieci?" - Teatr Pleciuga

Kiedy wchodzimy do sali, w której za kilka minut rozpocznie się spektakl "Co się dzieje z modlitwami niegrzecznych dzieci" w reżyserii Anny Augustynowicz, natychmiast czujemy się nieswojo

My, bierni widzowie, przyzwyczajeni do bezpiecznego ukrywania twarzy w rozmaitych, zacienionych kątach, gdzie nikt nie może dosięgnąć nas wzrokiem, nagle znajdujemy się na pierwszym planie. Siedzimy przed ogromnym lustrem i to w nim oglądamy wszystko, co dzieje się za naszymi plecami, a także przyglądamy się sobie nawzajem. Musimy stanąć twarzą w twarz z problemami, do których na co dzień wolimy odwracać się tyłem, udając, że nie istnieją, a przynajmniej, że my nic o nich nie wiemy. Przywodzi mi to na myśl ciekawe zdanie z książki Italo Calvino: „Moim celem jest zwielokrotnienie własnego odbicia, chociaż nie powoduje mną narcyzm, przeciwnie – powoduje mną chęć ukrycia, wśród tylu zwodniczych obrazów własnej osoby”. W rzeczywistości każdy z nas próbuje się chować, zamykać drzwi, zasłaniać okna żaluzjami, tłumaczyć brakiem czasu i zmęczeniem. Tym razem nasza ucieczka zostaje jednak udaremniona.

Elementem, stworzonej przez Marka Brauna, ascetycznej scenografii, który najszybciej przykuwa uwagę widza jest wielka rama, otaczająca scenę. Sugerując, iż oglądana opowieść jest pewnego rodzaju „obrazkiem” z życia przeciętnej rodziny, zdaje się jednocześnie pełnić także inną funkcję. Rama wyznacza granice świata przedstawionego, ukazując, że dla bohaterów sztuki życie toczy się głównie w przestrzeni zamkniętej, domowej, pośród tych samych, milczących ścian. Jednakże nie tylko one są cichymi świadkami wszystkich rodzinnych kłótni i bezsensownych rytuałów. Głównym ich obserwatorem wydaje się być „To”- łyse dziecko, które jako jedyny bohater siedzi tyłem do publiczności. Jego oczami oglądamy cały ten zawikłany, domowy świat. 

Dziecko (Krzysztof Tarasiuk), jako osoba odmienna, jest nie tylko wyalienowane i całkowicie odsunięte na dalszy plan przez swych rodziców, ale przede wszystkim niekochane, niechciane. Fryzjerskimi nożycami ojca wycina z papieru płaskie postacie, symbolizujące poszczególnych członków rodziny. Do wyciętych sylwetek zostają dorobione ruchome elementy - oczy, usta, a w przypadku dziadka- nawet kapelusz, które pomagają rodzinie przybierać rozmaite pozy czy stroić – odpowiednie do sytuacji – miny. W domu stylisty (Mirosław Kucharski) i jego żony (Janusz Słomiński) nikt nie pokazuje prawdziwego oblicza. 

Analogicznie pustkę w relacjach pomiędzy ludźmi usiłuje się zapełnić rytuałami. Jednakże w wykonaniu tej rodziny, w której każdy jest tak naprawdę nieszczęśliwy i samotny, ich naturalna magia gdzieś umyka. W oczach „Tego” obiad ogranicza się jedynie do krótkich pytań i zdawkowych odpowiedzi, wypowiadanych w monosylabach nerwowym, natarczywym tonem. Być może tylko tyle z owych dialogów dziecko jest w stanie zrozumieć? Matka i ojciec nie słuchają się nawzajem. Dziadek przysypia. Omawiane problemy dotyczą tylko kwiatów, których w salonie brakuje, czy też niechętnie podawanej komuś solniczki. Modlitwa ogranicza się do kilku pustych sloganów, co w zestawieniu z przyjęciem przez wszystkich obowiązkowej postawy stojącej, stanowi gorzką karykaturę także naszych codziennych obrzędów. „Tak właśnie wyglądacie” – mówią spojrzenia odbijających się wraz z nami w lustrze bohaterów.

W przerwach pomiędzy posiłkami a modlitwą dziecko bawi się nożyczkami taty. Być może wyobraża sobie, że ma włosy i może je przycinać? Z pewnością nie jest to chęć naśladowania ojca – wiecznie niezrozumianego artysty, który wyrzeka się zarówno swego potomka, jak i wykreowanego przez siebie domu. To kaprysy „głowy rodziny” sprowadzają do mieszkania Muzę (Dariusz Kamiński) – podstępną kochankę stylisty. Dąży ona do wspięcia się na szczyt rodzinnej hierarchii, rozpoczynając od dziadka (oddaje go do domu starców), poprzez żonę, aż do „Tego”- jej najważniejszego celu. Kiedy Muza osiąga dominację, wycofuje się, a życie rodziny powraca do normy, czyli staje się na powrót błędnym kołem.

Szczególnie ciekawą postacią wydaje się być dziadek (Zbigniew Niecikowski). Przesypiając większość dnia, budzi się tylko po to, by powtarzać zdanie: „Życie to jest wielki cyrk”. W tej jedynej chwili ściąga z twarzy papierową maskę. Możemy zastanawiać się wtedy, czy nie jest on odzywającym się czasami „głosem sumienia”, który jednak szybko ukrywa się pod kolejną „miną”, nie dając mu dojść do świadomości, usypiając lub zostawiając na później w tak zwanym „domu starców”.

Dźwiękową  stronę spektaklu stanowi właściwie tylko jeden utwór stworzony przez Jacka Ostaszewskiego. Smutnej melodii towarzyszy nucenie dziecka i aż do ostatniej sceny jest to jedyna ingerencja „Tego” w krainę odgłosów mieszkania. Pozbawione prawa głosu, odzywa się dopiero pod wpływem silnych emocji- pełne wdzięczności, gdy nowe „dzieło” fryzjerskiego talentu ojca – blond perukę, bierze za prezent. Mówi wtedy te najbardziej zapadające w pamięć słowa: „Zrób mi jeszcze dwa warkocze, bo ja potrzebuję dwa razy więcej miłości”. 

Sztukę  napisaną przez dziewiętnastoletnią Anetę Wróbel, laureatkę konkursu dla dramaturgów „Szukamy Polskiego Szekspira”, uważam za dojrzałą i wartą obejrzenia. Jej zakończenie mogłoby jednocześnie być początkiem nowego życia przedstawionej rodziny. Słysząc słowa dziecka, ojciec otwiera usta ze zdziwienia, ponieważ dopiero teraz zaczyna je rozumieć. My tego nie robimy. Rzucamy na siebie w zwierciadle spojrzenia pełne niepokoju, wyławiamy z ciemności sylwetki innych widzów, obserwując ich reakcje i dostrzegamy w oczach błysk zrozumienia. Wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że na zmiany w domu stylisty jest za późno. Sami jednak możemy zapobiec powtórzeniu tych schematów w prawdziwym życiu. Teraz, kiedy wiemy już, co się dzieje z modlitwami niegrzecznych dzieci, którymi wszyscy właściwie możemy się kiedyś stać, za wszelką cenę postarajmy się do tego nie dopuścić.

Agnieszka Moroz
Dziennik Teatralny Szczecin
20 grudnia 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia