Donizetti królował w Łodzi
Maria Stuarda - reż. Dieter Kaegi - Teatr Wielki w ŁodziTego, jako żywo, jeszcze u nas nie było! Zdarzało się, i owszem, w Paryżu u schyłku XIX stulecia, że cztery teatry grały tego samego wieczoru cztery różne opery Juliusza Masseneta, cieszącego się wówczas niebywałą popularnością. Ale żeby w polskim mieście miłośnik opery mógł (czy raczej: musiał) wybierać między dwoma dziełami Gaetana Donizettiego, oferowanymi mu jednego dnia przez dwie różne instytucje artystyczne? A jednak tak się właśnie zdarzyło 15 października w Łodzi, kiedy Filharmonia, zgodnie z przyjętym od paru lat zwyczajem, transmitowała z Metropolitan Opera przedstawienie "Anny Boleny" ze sławną Anną Netrebko w tytułowej roli, a równocześnie miejscowy Teatr Wielki wystąpił z premierą "Marii Stuardy".
Nieodparcie nasuwa się pytanie: czy tak musiało być? Daty transmisji z Met, ustalane z wielomiesięcznym wyprzedzeniem przez kierownictwo nowojorskiej sceny, są nie do ruszenia, ale łódzki Teatr mógł przecież zaplanować swą premierę na inny dzień. Chyba że nie wiedziano tam w ogóle o przedstawieniu z Met, albo że - co wydaje się mało prawdopodobne - ktoś postanowił stworzyć dla tego przedstawienia rodzimą konkurencję... Można oczywiście powiedzieć, że nikt nie zmusza bywalców Teatru do przychodzenia akurat na premierę, ale tak czy owak zbieżność obu wydarzeń wydaje się w naszych warunkach niefortunna.
Spektakl w Łodzi, powstały w koprodukcji z poznańskim Teatrem Wielkim (gdzie polska premiera "Marii Stuardy" odbyła się w styczniu tego roku i została omówiona na naszych łamach w numerze 5/2011) oraz z Operą Śląską, okazał się pod wieloma względami bardzo udany. Poprowadził go "boliwijski Polak" Ruben Silva, który - jeśli nawet finezją epizodów lirycznych nie dorównywał kierującemu poznańskim przedstawieniem Willowi Crutchfieldowi, imponował precyzją i energią, zwłaszcza w dramatycznych scenach zbiorowych. W potężnej i najeżonej trudnościami partii tytułowej wielką klasę zademonstrowała ponownie Joanna Woś, jakkolwiek w przejmującej finałowej scenie drogi na szafot, która za sprawą wspaniałej muzyki Donizettiego jak też zręcznej i pomysłowej reżyserii Dietera Kaegi staje się swoistą apoteozą tytułowej bohaterki, nie udało się śpiewaczce osiągnąć tego samego co w Poznaniu poziomu sugestywnej koncentracji i intensywności wyrazu. Jako jej partnerka i zarazem rywalka w roli królowej Elżbiety Tudor, tym razem wystąpiła urodziwa Bernadetta Grabias, dzielnie pokonując wirtuozowskie pasaże swojej wielkiej arii i duetów z Marią oraz kochanym przez nią skrycie lordem Leicesterem. W tej partii prawdziwą rewelacją okazał się koreański tenor Sang-Jun Lee, wspaniale śpiewający zwłaszcza w ostatnim akcie opery. Znacznie mniej blasku nadali swym partiom - mniej też co prawda eksponowanym - Przemysław Rezner jako złowrogi Cecil i Patryk Rymanowski w roli sprzyjającego nieszczęśliwej Marii Talbota. Pięknie natomiast spisywały się przygotowane przez Waldemara Sutryka chóry, a i orkiestra Teatru Wielkiego zasłużyła na szczere pochwały. W sumie można uznać przedstawienie "Marii Stuardy" za jedną z najcenniejszych pozycji w bieżącym repertuarze łódzkiego Teatru.
Warto też wspomnieć, iż w trakcie premierowego wieczoru miała miejsce w foyer Teatru miła uroczystość odsłonięcia pamiątkowej tablicy poświęconej Fryderykowi Sellinowi (1831 -1914) - wielce zasłużonemu dla kultury swego miasta zamożnemu cukiernikowi, który w 1901 roku wybudował w Łodzi pierwszy Teatr Wielki, a wcześniej jeszcze trzy mniejsze przybytki sztuki teatralnej.