Dość już o Banderze

"Lwów nie oddamy" - reż. Katarzyna Szyngiera - Teatr im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie

"Lwów nie oddamy" Katarzyny Szyngiery opowiada o społecznym konflikcie polsko-ukraińskim i przedstawia próbę nawiązania dialogu. Oglądam to z perspektywy osoby, która nie ma w swojej świadomości negatywnych konotacji dotyczących Ukraińców. Wiem tyle, że prawie każdy kto mieszka na Pomorzu albo na Dolnym Śląsku ma babkę czy pradziadka to z Ukrainy, to z Białorusi, z Niemiec albo z Litwy.

Te granice wokół nas są naprawdę czysto polityczne. Krew mamy wspólną. Łączą nas wieki dramatycznej historii, oczywiście, i jak ktoś chce się dogrzebać dowodów na to że Tamci to byli ci źli, może zrobić to z łatwością. Tylko po co. Tzw. "historię" tworzyli władcy i politycy, patrząc z góry na tereny, bogactwa naturalne i zasoby ludzkie, dzieląc to wszystko wedle uznania. Z kolei zwykli ludzie woleli zawierać małżeństwa i żyć w pokoju, tworzyć wspólnotę raczej niż narody. Nasza polsko-ukraińska skomplikowana relacja to właśnie wynik sprzecznych interesów władzy i cywilów. Nie bez znaczenia jest też nacjonalizm, wynalazek stosunkowo nowy (w skali przynajmniej tysiącletniej historii społeczeństw Europy środkowo-wschodniej). Podzielona wspólnota to nawet nie jest sytuacja gdzieś z przeszłości wojennej, ale całkiem niedawno w 2004 roku miejscowość Bieniowa została podzielona na część polską i ukraińską.

Przecież to absurdalne dzielić tak. Każdy odgórny podział wpływa na powstawanie podziałów oddolnych, każde nacjonalistyczne hasło wpływa na budowanie nienawiści do sąsiada. Szyngiera bazując na obszernym materiale dokumentalnym usiłuje prześledzić i bez wartościowania przedstawić różne postawy ludzi wobec problemu. W ankiecie pojawia się pytanie co się wydarzyło między Polakami a Ukraińcami w 1918. Ja w tym momencie zadaje sobie pytanie czy to ważne. Co było to było, mamy 2020 i znacznie ważniejsze problemy na głowie niż to co kto komu sto lat temu. Spektakl kręci się do znudzenia wokół historii, wałkuje Stepana Bandere tak jakby rozwiązanie statusu tej postaci miało w magiczny sposób stworzyć zupełnie nowe stosunki między naszymi narodami.

Innym pierwszorzędnym tematem jest rola "prawdziwej Ukrainki" granej przez absolutnie rozbrajającą Oksanę Czerkaszynę. Tu wychodzą na jaw wszystkie krzywdzące stereotypy, które Polacy żywią do swoich sąsiadów. Także sprawa toczy się od Chrobrego, poprzez 1918, przemilczywanej polskiej okupacji, Bieniową aż po kwestię restauracji figur lwów ze Lwowa.

Spektakl jest bardzo dynamiczny i wciągający. Akcja rozgrywa się w różnych miejscach i różnych czasach, aktorzy przebierają się na naszych oczach. Narracja lawiruje między reportażem, kadrami dokumentu wyświetlanymi na ekranie a granymi na scenie. Do tego aktorzy płynnie wchodzą i wychodzą ze swoich ról, raz odgrywając jakąś stereotypową scenkę tylko po to, żeby ją za chwilę osobiście skomentować. Dyskutują ze sobą, a my, widzowie, nie wiemy czy te dialogi zostały skrupulatnie wyreżyserowane, czy też są efektem faktycznych rozmów, które miały miejsce podczas pracy nad sztuką. Pojawia się tu wiele pytań ale pozostają bez odpowiedzi po to, żebyśmy wszyscy mieli się nad czym zastanawiać.

Zostaliśmy pokazani i szczerze i w krzywym zwierciadle a teraz musimy coś z tym wizerunkiem zrobić. Możemy albo tkwić w stereotypach i kłócić się o historię, albo wybaczyć sobie zagrania naszych przodków i polityków i zacząć budować nowy dialog otwarty na wspólną przyszłość.

Dorota Wierzbicka
Dziennik Teatralny Wrocław
28 listopada 2020

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia