Dosyć tego marca
"Dawid jedzie do Izraela" - reż. Jędrzej Piaskowski - Muzeum POLIN w Warszawie, TR WarszawaNa początku aktorzy TR Warszawa idą po scenie tak, jakby zwiedzali wystawę poświęconą marcowi 1968. Rzeczywistą wystawę do obejrzenia piętro niżej - bo spektakl "Da-wid jedzie do Izraela" grany jest w audytorium Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN.
Ale tu tylko grają zwiedzanie: wskazują wyimaginowane eksponaty. I chrzanią rozmaite głupoty, takie byle co, jakie się gada w trakcie powolnego, celebrowanego pochodu przez ekspozycję; milczenie jest nieznośne, coś trzeba mówić. Mogą to być uwagi o wyglądzie ulic, typu "ale mało było wtedy samochodów". A mogą i kosmiczne baliwernie o okolicznościach tamtych zdarzeń. Na przykład sugestia, że istotą całego marca było ekspediowanie najbardziej zasłużonych towarzyszy ery stalinowskiej na Zachód - rzecz jasna w roli komunistycznych szpiegów uwiarygodnionych przez rzekome prześladowanie. Co mówione jest z odwieczną, wygodną samoasekuracją: to przecież nie ja twierdzę, to ludzie tak mówią.
Można by podejrzewać, że dostaniemy kolejny spektakl o koszmarze antysemickich klisz, szczególnie bujnie rozkwitłych przed pięćdziesięciu laty, a ostatnio haniebnie przypomnianych. I po części tak jest. Tyle, że ton potępienia czy smutku zastępuje tu coś kompletnie nieoczekiwanego: groteska. I swoista bezradność. Klisz są całe zwały: antysemickich, ale i filosemickich; generalnie cała wojenna i powojenna tematyka żydowska zdaje się obsługiwana przez wytarte, tysiąckroć przeżute schematy, metafory, parabole. Które są jak wielka ssawka, wciągająca bez zmiłowania naszych wystawowych oglądaczy. Trójka aktorów błyskawicznie wchodzi w sytuację, jaką przemożnie ustanawia sama dekoracja, parę mebelków sprzed pół wieku: oto para Polaków wychowała chłopca ocalonego z holocaustu, a teraz, gdy ruszyła nagonka, mówią mu, kim jest i dlaczego w obliczu marcowej akcji musi wyjechać. Rafał Maćkowiak gra polskiego pana domu, sukienkę (z epoki) i pantofelki zakłada Sebastian Pawlak i już jest groteskowo. Janowi Dravnelowi grającemu Dawida sceniczni rodzice przynoszą przechowane od wojny zawiniątko, w którym jest chałat i teatralna broda z pejsami. Dawid wykazuje też objawy downa, gdyż, jeśli dobrze rozumiem, jak ma być ofiara, to już na całego.
Przy czym, żeby było jasne: to nie są jaja z telewizyjnych kabaretów. Aktorzy szkicują komediowe sytuacje trochę jakby od niechcenia, konturowo, nie tyle rozkręcając zabawę, ile pokazując, że stereotypowe sytuacje same ich niosą, przymuszają do automatycznych reakcji. Widowisko jedzie nie tyle w wygłup, ile w absurd: dziecku śpiewa się do snu kołysankę ze zmienionymi słowami: "idzie pogrom ciemną nocą...". Dialogi nieustannie przetykane są wtrętami metateatralnymi, aktorzy komentują swoje zadania, Dravnel zastanawia się głośno, jakimi środkami zagrać "marcowego Żyda". Maniera obnażania teatralnych szwów (i ustawiania tym sobie wygodnego dystansu) zazwyczaj bywa irytująco asekurancka; tu jest na swoim miejscu dzięki wpisywaniu się w całą wielopoziomową plecionkę klisz i stereotypów używanych, podważanych i koniec końców triumfujących. Epizod o Kazimierzu Wielkim i jego Esterce uwodzącej monarchę kiszonymi ogórkami wiąże się z serialem "Korona królów" w państwowej telewizji, którego poczciwa tendencyjność jest oczywista, ale cóż, to przecież tylko jeszcze jedna konwencja do kompletu (a poza tym aktorzy muszą przecież gdzieś zarabiać, nieprawdaż?). Prowadząca narrację Natalia Kalita jest Matką Boską z makatki, cała w błękitach, z naszytym na piersiach ogromnym sercem gorejącym czerwoną nicią. W czym, podkreślę jeszcze raz, nie ma łatwego prześmiewania, jest jakieś kosmiczne zdumienie całą tą paradą wymiętych od nadużywania skojarzeń i liczmanów, które natrętnie pchają się na scenę tak, jak pchają się bez ładu i składu na ekran naszej wyobraźni, piętrząc pod niebo groteskowy chaos. W tle z ekranu telewizora bezgłośnie przemawia zapętlony Władysław Gomułka. Jego namiętna gestykulacja, gwałtowne skłony łysej czaszki nad mikrofonami czynią z niego kogoś w rodzaju Louis de Funesa.
Ta brawurowa, inteligentna szarża zespołu TR pod reżyserską wodzą Jędrzeja Piaskowskiego ma tylko jedną poważną wadę: ni diabła nie wie, jak się skończyć. Rozmazuje się niewyraźnie bez jednoznacznej cody. Co zostawia widza trochę bezradnego wobec pytania, co z tego wszystkiego ma wynikać. Podpowiedzi może szukać w programie, gdzie Piaskowski powiada, że chciałby "wywołać dyskusję o tożsamości polskiej i żydowskiej, a zwłaszcza wspólnej. Chciałbym zapytać, na czym poza pamięcią, można by ją budować. Rezygnacja z kultu pamięci jest podstawowym gestem dla przyszłości. Już się napamiętaliśmy."
Z lekka ryzykowny to wniosek. O tym, że stereotypizacja pamięci prowadzi do piramidy chaosu myślowego spektakl mówi morderczo sugestywnie i dobitnie; tej zasługi nikt mu nie odbierze. Aliści żadna "rezygnacja z kultu pamięci" owych stereotypów przecież nie unicestwi. Prędzej umożliwi całkowite zdominowanie świadomości społecznej przez najsilniejsze z nich, i to raczej te niemiłe twórcom spektaklu i jego widzom. "Dosyć tego marca" wykrzykują aktorzy pod koniec spektaklu. Celniej brzmiałby okrzyk: "nigdy więcej tego marca". Ale w tej kwestii jesteśmy niestety po obejrzeniu "Dawida..." dokładnie w tym samym miejscu, w jakim byliśmy przed wkroczeniem do audytorium Muzeum Polin.