Drążąc stare szkockie pieśni
"Return to the Voice" - reż. Grzegorz Bral - Teatr Pieśń KozłaMuzyki nie da się opowiedzieć, nie można jej zamknąć w słowach. Trzeba ją usłyszeć. Poczuć, jak cię przenika.
Zastanawiam się, co „nowego" można napisać o spektaklu, o którym – jeszcze przed polską premierą – napisano dziesiątki, jeśli nie setki recenzji... Postanowiłam nie bawić się w obiektywizowanie, tylko wyrzucić z siebie subiektywne rozedrganie, ledwie dotykając jego źródeł. Dlaczego „ledwie dotykając"? Bo muzyki nie da się opisać słowami, a zwłaszcza tej muzyki...
Pierwsza emocja, która dopadła mnie na spektaklu, to zaskoczenie. Wiem, w przypadku spektakli Teatru Pieśni Kozła o zaskoczenie nietrudno – przekraczają one bowiem wszelkie standardy formy, jaką jest przedstawienie teatralne, i to w niezwykły sposób. Tym razem moje standardowe zdumienie (którym cyklicznie karmię się podczas spotkań z TPK) spotęgowała sama muzyka. W zasadzie nie dziwię się Grzegorzowi Bralowi i całemu zespołowi artystów, że zachwycili się szkockimi melodiami, językiem gaelickim i – czerpiąc z muzyki celtyckiej, drążąc stare szkockie pieśni modlitewne – stworzyli przedstawienie, które łamie stereotypy i wymyka się klasyfikacjom. To przedstawienie jest bardziej koncertem, swoistym oratorium, gdzie choć każdy modli się sam, to wszystkie dźwięki harmonizują ze sobą w dziwnej polifonii. Cechą tej „dziwnej polifonii" jest to, że akordy nie posiadają określonego trybu: nie da się stwierdzić, czy są to pieśni w tonacji durowej, czy mollowej. Przez to wraz z rozbrzmiewającym śpiewem przenika cię niepokojąca tajemniczość... Dźwięki przywodzą na myśl bezkresne łąki, cieniste i mgliste, przejmujące nostalgią i tęsknotą.
Jednak nie tylko muzyką jestem przejęta. Muzyki nie byłoby bowiem bez „żywych instrumentów" – artystów, z których każdy śpiewa całym sobą. Jestem przekonana, że ich osobiste zaangażowanie w projekt, ich jednostkowa wrażliwość, ich przeżywanie tego, co robią i w czym uczestniczą, to podstawa sukcesu „Return to The Voice". Najciekawsze jest to, że choć – jak już wspomniałam – jest to raczej koncert, to jednak nie brak mu elementów typowo „teatralnych". Oszczędna gestyka i minimalizm ruchu muszą być – wbrew pozorom – niezwykle wymagające dla aktorów. Wszystko tam bowiem współgra, a każdy najdrobniejszy gest i najmniejsze nawet poruszenie pozostaje w pełnej harmonii z dźwiękiem. To swoista kompozycja dźwięku i obrazu, niewyobrażalnie wręcz spójna.
Na tym mogłabym poprzestać, na koniec dodając koniecznie zachętę do tego, byście sami dali się przeniknąć tej niepokojącej symfonii. Nie mogę się jednak oprzeć pokusie dorzucenia kilku werbalnych impresji, choć same słowa nie dorastają tej muzyce do pięt, a ich forma, która mi się narzuca, może się wydawać naiwna:
Zanurzam się w przeczystym, dzwonnym głosie. Jestem świadkiem dziania się pieśni-rozmowy, która rozrasta się, rozkwita, zataczając coraz większe kręgi. Uczestniczę w pełni harmonii, chłonąc całą sobą ten niezwykły chorał. Przejmuje mnie skupienie drgające w głosie artysty. Wzdrygam się w momentach pozornej dysharmonii, pustki, dysonansu dążącego do rozwiązania. Podążam za rozbieganym kanonem, głosami bawiącymi się w echo, za głosami jak kameleon – przybierającymi brzmienie szkockich instrumentów. Podziwiam nie tylko głos wiodący, ale i muzykę trwającą w tle, która go uwypukla i wzmaga jego moc. Daję się ponieść delikatności aksamitnego śpiewu-szeptu, który wnet narasta i staje się skargą, wołaniem, szlochem...