Droga do saliny

"Matsukaze" - reż. Sasha Waltz - Teatr Wielki-Opera Narodowa

Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Znudzeni swojskością współmieszkańców i własnej kultury uciekamy do innego świata, by po pewnym czasie dojść do zdumiewającego wniosku, że oswoiliśmy się z obcym miejscem, i znów zacząć tęsknić za jakąś odmianą. W niektórych budzi się wówczas nostalgia. Odkrywają na nowo swoją tożsamość, przefiltrowaną przez doświadczenia z podróży. Taki jest właśnie Toshio Hosokawa, wychowany na sennych przedmieściach Hiroszimy, wykształcony w Niemczech pod kierunkiem koreańskiego azylanta Isanga Yuna, zafascynowanego kulturą arabską Szwajcara Klausa Hubera i niepoprawnego angielskiego modernisty Briana Ferneyhough

Ten Japończyk, który przysypia z nudów na przedstawieniach teatru no, wraca do najcenniejszych wartości tradycyjnej muzyki japońskiej - swobody metrycznej i przepysznej kolorystyki dźwięków przejściowych - wzbogacając je środkami stosowanymi w muzyce europejskiej. Komponuje kolejne opery na motywach sztuk no, sprawia jednak wrażenie, jakby zajął strategiczną pozycję na moście hashigakari, który w teatrze klasycznym łączy scenę z garderobą aktorów. Bliżej mu wprawdzie do tej garderoby niż Brittenowi albo nawet Stockhausenowi, wciąż jednak na tyle daleko od pierwowzoru, że przeciętnie wykształcony człowiek Zachodu może śledzić narrację bez większych kłopotów.

W spektaklu Matsukaze dla widza z Polski właściwie wszystko jest nowe. Począwszy od wielostronnej koprodukcji z zespołem Sasha Waltz & Guests, Theatre Royal de la Monnaie z Brukseli, Les Theatres de la Ville de Luxembourg i Berliner Staatsoper, przez międzynarodowy zespół, do którego dołożyliśmy "tylko" orkiestrę TW-ON, samą muzykę Hosoka-wy, znaną prawie wyłącznie bywalcom "Warszawskich Jesieni", aż po tworzywo dramatyczne jego opery.

Libretto Hannah Diibgen nawiązuje do XIV-wiecznej sztuki Kanamiego, zrewidowanej sto lat później przez Motokiyo Zeamiego, która opowiada historię dwóch sióstr trudniących się warzeniem solanki. W domu Matsukaze i Murasame gościł przez pewien czas Ariwara no Yukihira, skazany na wygnanie urzędnik dworski (skądinąd postać historyczna), w którym siostry zakochały się bez pamięci. Kiedy odszedł, ich miłość nie wygasła - nawet po śmierci Yukihiry i obydwu nieszczęsnych kobiet, które odtąd błądziły wśród żywych, skazane na pobyt w doczesnym świecie za naganne przywiązanie do rzeczy przemijalnych. Kilkaset lat po tragedii wędrowny mnich spostrzega nad morzem sosnę z wyrytymi w pniu imionami sióstr i prosi rybaka o wyjaśnienia. Pod wieczór znajduje schronienie w warzelni, gdzie nawiedzają go duchy Matsukaze i Murasame. Zakończenie opery różni się od finału sztuki - w pierwowzorze Matsukaze dostrzega w sośnie ukochanego i popada w szaleństwo, tymczasem Murasame udaje się wyleczyć z przetrwałej miłości i opuścić świat żywych. W operze Hosokawy obydwie siostry jednoczą się z naturą i dostępują wybawienia przez śpiew i taniec. Zupełnie nie po buddyjsku i nie po japońska, raczej w konwencji katharsis, zdecydowanie bardziej czytelnej dla widza europejskiego.

Już sama zmiana zakończenia zdaje się sugerować, że Hosokawa - a wraz z nim niemiecka choreografka Sasha Waltz - nie trzymają się kurczowo żadnej tradycji. Czerpiąc pełnymi garściami z dorobku kultur Wschodu i Zachodu, tworzą jakość odrębną: dostatecznie oszczędną w wyrazie, by kojarzyła się z ojczyzną kompozytora, wystarczająco linearną pod względem narracyjnym, by przekonała odbiorcę z Zachodu. Hosokawa posługuje się zespołem złożonym z dwudziestu kilku instrumentalistów, ośmioosobowym chórem i czworgiem solistów. Jak na operę - nawet kameralną - niewiele. Jak na teatr no, obsada zdecydowanie zbyt liczna, zwłaszcza że na scenie pojawia się też kilkanaścioro tancerzy. W partyturze są partie przeznaczone zarówno na tradycyjne instrumenty orkiestrowe, jak instrumenty japońskie, ale misternie tkana* materia kompozycji opiera się w dużej mierze na interwałach czystych, długich stojących dźwiękach w dolnym rejestrze i raptownych wejściach perkusji. Wyraźną linię melodyczną i konsonanse da się wysłyszeć nawet w elektronicznie przetworzonych odgłosach przelewania solanki przez czerpak. Z drugiej strony, mimo "europejskiej" barwy głosów solowych, frazy są po "azjatycku" rozpoczęte, wyprowadzone i zakończone, często też finezyjnie ornamentowane.

Podobnie niejednoznaczna jest koncepcja Sashy Waltz. Choć Niemka zdążyła już przyzwyczaić swoich wielbicieli do tańca mocnego, nieledwie akrobatycznego, przeczącego tradycyjnym podziałom na role żeńskie i męskie, do tego" spektaklu wybrała solistów miękkich, eterycznych, przedkładających ekspresję gestu nad ekspresję ciała. W jej choreografii próżno jednak szukać abstrakcyjnego gestu no, kształtowanego na niemal pustej scenie, naładowanego symboliką i tak sugestywnego, że aktor zostawia za sobą jakby smugę własnego ruchu. Matsukaze to kolejny etap na drodze do odrębnego stylu Waltz, która ciało traktuje jak tworzywo, myśli o tańcu jak o elemencie scenografii, wpisuje gest taneczny w partyturę. Pia Meier Schriever i Chiharu Shiota stworzyły na jej potrzeby dwa skrajnie odmienne rodzaje przestrzeni: ażurowy szkielet domu japońskiego i gęstą sieć ze sfilcowanej wełny, symbolizującą już to świat duchów, już to płytką salinę, już to gałęzie rosnącej nad morzem sosny. Tancerze poruszają się w tych ramach jak żywe symbole, śpiewacy uczestniczą w działaniach tanecznych i realizują swoje partie w skomplikowanych, przeczących grawitacji pozach.

W tej dziwnej rzeczywistości scenicznej - zbyt wystawnej na tradycję japońską, zbyt surowej na przyzwyczajenia Europejczyków - rozgrywa się teatr z prawdziwego zdarzenia. Nie zabrakło typowych dla Waltz gier z płaszczyzną (tancerz miota się na pionowej sieci, jakby przedzierał się przez gąszcz morskich wodorostów). Interakcje między wykonawcami - bohaterami opowieści, tłumem niemych duchów i komentującym na grecką modłę chórem - są dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. W przejmującej scenie Snu pojawia się postać bez twarzy, wzorowana na demonie nopperabó - niezwykle sugestywne odzwierciedlenie ułudy, w jakiej żyją obydwie siostry, bo ten przerażający stwór upodabnia się do ludzi znanych i kochanych, żeby w najmniej spodziewanej chwili odsłonić przed nimi martwe, pozbawione jakiegokolwiek wyrazu oblicze. Scena oczyszczającej nawałnicy przywodzi na myśl skojarzenia z abstrakcyjną kaligrafią japońską: z teatralnego nieba, zamiast kropel deszczu, lecą szeleszczące patyki. Wspólne dzieło Hosokawy i Waltz pod pewnymi względami ucieleśnia kluczową dla teatru no koncepcję yugen: idealnej harmonii treści zawartych w muzyce, tańcu, śpiewie i przekazie tekstowym.

Po raz pierwszy od lat miałam poczucie, że uczestniczę w wydarzeniu muzycznym i teatralnym najwyższej rangi. Że obserwuję owoc współpracy, który dojrzewa na moich oczach. Że nie duszę się w atmosferze prowincjonalnego pseudonowatorstwa, tylko podziwiam kunszt artystów cenionych na całym świecie. W partii Matsukaze wystąpiła fenomenalna Barbara Hannigan, znana z pysznych kreacji w operach Strawińskiego, Andriessena i Michela van der Aa. W roli Mura-same usłyszeliśmy mezzosopranistkę Charlotte Hellekant, jedną z najwybitniejszych odtwórczyń repertuaru Mahlerowskiego. Jako Mnich wystąpił rozchwytywany przez dyrygentów i reżyserów bas Frode Olsen. Znakomity Kai-Uwe Fahnert (Rybak) współpracował już z Sashą Waltz przy Me-dei Dusapina. O sztuce Waltz pisałam nieraz, o jej wspólnych działaniach z Vocalconsort Berlin i wydanej przez zespół płycie z motetami Bacha krytyka donosi w samych superlatywach. Na tym tle instrumentaliści TW-ON pod batutą Pabla Herasa-Casado spisali się więcej niż dobrze.

W imieniu Matsukaze kryje się gra słów: dosłownie znaczy "wiatr w sosnach", człon matsu można jednak zinterpretować jako podszyte tęsknotą oczekiwanie. Tak właśnie się czuję, czytając plany repertuarowe warszawskiego Teatru na najbliższy sezon. Niech mi buddyści wybaczą.

Dorota Kozińska
Ruch Muzyczny
14 lipca 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...