Duża pustka na pustej scenie

"Lorenzaccio" - reż. Jacques Lassalle - Teatr Narodowy w Warszawie

"Lorenzaccio" w Teatrze Narodowym zdumiewa. Tego się po Jacques\'u Lassalle\'u nie spodziewaliśmy. Trudno pojąć przesłanie tego spektaklu. Co nie oznacza braku niespodzianek

Jest bowiem w tym spektaklu scena, która zapada w pamięć. Kończy pierwszą część. Oto obnażony do pasa Zbigniew Zamachowski spoczywa na gigantycznym kłębowisku bielizny pościelowej, która spływa hen z góry, z niebotycznych wysokości sznurowni narodowej sceny. W tym ogromnym łożu spoczywa wraz z nim postać powszechnie znana. Biały gorset z uwydatnionym biustem, burza blond włosów. Gdy w ostatnich chwilach tej sceny postać staje w białym kręgu światła - mamy wrażenie, że za chwilę gigantofony Narodowego gruchną "Mamo, wołam twoje imię". Złudzenie jednak pryska po bacznym przyjrzeniu się. To nie Violetta Villas zstąpiła nam w "Lorenzaccia" - na scenie przebywa monumentalnie czarująca pani Beata Ścibak.

Jacques Lassalle, reżyser w Polsce ceniony, czczony niemal (sam zaliczam się do wielbicieli jego przedstawień, które widziałem w Narodowym, od czasu francuskiego "Mizantropa" przywiezionego do Polski 13 lat temu z Comedie-Francaise) - przygotował tym razem przedstawienie, które - jeśli tylko ma się na to jeszcze siłę po ponad trzech godzinach - każe wysoko unieść brew. Co mu się stało? Znamy tego wspaniałego inscenizatora i reżysera z tego, że potrafi pokazać w znanej literaturze dramatycznej nowe, nieprzeczuwane wcześniej możliwości, że pięć lat temu czytał "Tartuffe\'a" nie jak komedię o obłudniku, ale opowieść o grozie, jaką ciągną za sobą hipokryzja i manipulanctwo. Przywracał scenie zapomnianego Marivaux. Szanując literę tekstu, tworzył jednocześnie nowoczesny, choć wrosły głęboko w tradycję współczesny nam teatr. Tym razem wykonał gigantyczny krok do tyłu.

Oto przez ponad trzy godziny oglądamy widowisko, które wygląda jak opera. Opera jakby żywcem wyjęta z lat 70., w której - co gorsza - wyłączono muzykę. Pozostały gesty bez pokrycia, słowa, które są tylko deklaracjami, ciągnące się wejścia i zejścia aktorów. Spektakl podniesiony na wyżyny jakiejś niezrozumiałej celebry, w którym trudno pojąć nie tylko jego przesłanie, ale wręcz to, co się tam mówi. Dodatkowa trudność to sprawa przestrzeni. Ogołocona ze wszystkiego gigantyczna scena Narodowego umeblowana została półprzezroczystymi zastawkami na kółkach, które często stanowią akustyczną zaporę dla scenicznej mowy. Żeby szczęście było pełne, w tę i tak już gigantyczną przestrzeń wpuszczono jeszcze w kawałek widowni. Rezultatem są aktorzy grający kilkanaście metrów od widowni, ledwo widoczni, często niesłyszalni.

Co skłoniło tego wybitnego reżysera, by sięgnąć po rzadko grany, amorficzny dramat? Co chciał nim pokazać? Gdy w 1986 roku nieodżałowany Krzysztof Zaleski zainscenizował i wyreżyserował sztukę de Musseta na maleńkiej scence Teatru Współczesnego - był ten spektakl głosem oporu wobec opresyjnej władzy, która robiła z nami, co chciała - to przedstawienie brzmiało wówczas bardzo mocno. Przez swoje przesłanie, ale i przez mistrzowskie wykonanie. Dziś - gdy minęło od tamtego przedstawienia całe ćwierć wieku - ta historia florenckiego Wallenroda zabijającego okrutnego tyrana wystawiona na najważniejszej polskiej scenie brzmi nawet nie jak polityczny thriller. Ma to smak szampana, z którego wyleciały bąbelki.

Szampan luksusowy i nietani. Gigantyczna obsada każe strawestować stare powiedzenie Churchilla: jeszcze nigdy tak wielu ludzi nie powiedziało tak niewiele. Obsada gwiazdorska: Zbigniew Zamachowski jako tyran fajtłapa, Marcin Hycnar jako tytułowy Lorenzaccio bezradnie drobiący na scenie, jakby tym drobieniem rozpaczliwie pragnął wypełnić pustkę i sceny, i spektaklu, Janusz Gajos jako kardynał Cibo niewykraczający poza "satyrę na rozpolitykowany kler", Wiesław Komasa grający, nie wiedzieć czemu, Prezesa z "Kordiana", za to ucharakteryzowany na Mickiewicza z "Legionu" Wyspiańskiego, i cały ogromny ansambl, który pokornie poddał się tej ogólnej niemożności. Do tego muzyka: organowe toccaty, weneckie tan lary stylistycznie z końca XVI wieku, renesansowe tańce - podpisane przez Jacka Ostaszewskiego, który, jeśli wierzyć programowi, skomponował także utwór, który uważany był dotąd za dzieło pochodzące z tabulatury Jana z Lublina. Nie pierwszy to w Narodowym przypadek, gdy współcześni kompozytorzy przypisują sobie dorobek starszych kolegów. Dwa lata temu w przedstawieniu "Marat-Sade" pod kantatą Bacha i odtwarzaną z taśmy arią Pucciniego podpisała się Agata Zubel.

Powraca jednak pytanie: po co Lassalle sięgnął po tę tragedię? Wyjaśnienie znajdziemy w programie. Przed dziesiątkami lat, przygotowując się do egzaminu do szkoły aktorskiej, przygotował monolog Lorenzaccia, którą to rolę brutalnie mu wyperswadowano. Od tego czasu - jak sam pisze -"Kaspra (głupiego sługę z komedii Moliera) miał na wierzchu, a Lorenzaccia w środku". Może szkoda, że dał mu wyjść.

Tomasz Mościcki
Dziennik Gazeta Prawna - dodatek Kultura
21 marca 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...