Dwaj Polacy

"Polacy" - reż. Gabriel Gietzky - Teatr Polski w Warszawie

Tego spotkania nigdy nie było. Nie zawiniło oddalenie w czasie, bo Gombrowicz i Wyszyński byli nieomal rówieśnikami. Wyszyński przeżył Gombrowicza o ponad dekadę (dla Polski był to czas, który wywrócił niejeden światopogląd). Za to oddalenie w przestrzeni intelektualnej i światopoglądowej było o niebo większe niż szmat drogi dzielący Warszawę od Paryża czy Buenos Aires. Niemal wszystko ich różniło - tradycje rodzinne, miejsca, w których bywali, drogi, które (po młodzieńczych wahaniach) obrali. Co ich zatem łączyło?

Prawie nic. I zarazem bardzo dużo. Mówili tym samym (choć nie takim samym) językiem i w dość podobny sposób – narzucony przez język, tradycję, otoczenie, moment dziejowy – zachowywali się. Obaj pojmowali polskość jako brzemię. Dla Wyszyńskiego brzemię polskości było wartością i zadaniem. Wobec położenia narodu na krawędzi zagłady próbował ocalać, ile się dało. Błądził. Wątpił. Doszedł do punktu, w którym zostało tylko non possumus. Gombrowicz chciał to brzemię zrzucić, ale dobrze przecież wiedział, że jest to niemożliwe. Kim byłby Gombrowicz bez ciążącej mu i ograniczającej polskiej „formy”? Czy byłby wolny? Gombrowicz „Polak? Nie, arcy-Polak [...] – taki sam jak wszyscy niegdysiejsi i obecni liczący się pisarze polscy (większość, jak on, na emigracji), od trzech wieszczów po dzień dzisiejszy. Żaden z nich nie zmienił języka i każdy pisał głównie o Polsce” (Jean-Pierre Salgas, Witold Gombrowicz lub ateizm integralny, Warszawa 2004).

Spośród wielu definicji narodu jedna wydaje się szczególnie interesująca: to definicja, wedle której naród jest wspólnotą etyczną. Jest wspólnotą ponadrodzinną i ponadplemienną, a więc także ponadklasową i ponadreligijną. Co to znaczy? Same oczywistości: w skład narodu wchodzą różne rodziny, nawet największe i najbardziej, od pokoleń, skonfliktowane; dalej: w skład narodu wchodzą różne plemiona, to znaczy ludzie należący nie tylko do różnych rodzin, ale też mówiący różnymi językami. Wreszcie – w skład etycznej wspólnoty wchodzą ludzie różnych wiar, także ateiści (ateizm – prawdziwy, fundamentalny – zdarza się niezwykle rzadko, a jeśli już, to opisywany bywa jako jedna z form religijności).

Państwo i naród jako „nadbudowy społeczeństwa; mianowicie państwo jest nadbudową prawną, naród zaś – etyczną. Gdzie panuje bezetyczność, tam poczucie narodowe osłabia się, o ile przedtem istniało; im bardziej ktoś boi się etyki w życiu publicznem, tem niżej ceni idee narodowe” (Feliks Koneczny, O wielości cywilizacyj, Kraków 1935).

Zamiast pudełka sceny wagon – kolejowy. Miejsce przymusowego spotkania ludzi, którzy prawdopodobnie nigdzie indziej nie mogliby/nie chcieliby się z sobą spotykać. Podróż. Dłużący się czas, konieczność, a potem także – niewykluczone – ważkość rozmowy. W tle oczywiste skojarzenie: wagon kolejowy – klatka/pułapka. Podróż złowroga. Przeciąg, korytarz łączący, a zarazem dzielący – to drugie skojarzenie. Korytarz między wschodem i zachodem oraz Wschodem i Zachodem – z wszystkimi możliwymi skojarzeniami kulturowymi, religijnymi, historycznymi. Są i znaczące „akcesoria”. Figurka Matki Boskiej, z tych Bolesnych, mundury zabitych w Katyniu i w powstaniu warszawskim, skrzydło husarskie i szabla, które sprowokują teatralnego Gombrowicza (Radosław Krzyżowski) do kabotyńskiej szarży, różaniec w rękach Wyszyńskiego (Olgierd Łukaszewicz).

Zrazu zdaje się, że ta szczególna symultana monologów jest cokolwiek wymuszona, jakby scenarzysta mechanicznie zestawiał hasła czy tematy, które odnalazł i w Zapiskach..., i w Dziennikach. Ale to wrażenie szybko mija, szwy znikają, na naszych oczach, ex post, dokonuje się konfrontacja myśli. Oczywiście, wybór – podobnie jak adaptacja – zawsze jest interpretacją. Ale wybór, którego dokonali autorzy przedstawienia, nam wydał się intelektualnie uczciwy. I choć, w zgodzie z prawdą historyczną, na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego nie dochodzi do spotkania i rozmowy Gombrowicza z Wyszyńskim, to w przedziwny sposób jeden otwiera się na drugiego. Nie wprost, raczej w przeczuciu obecności innego człowieka, innej mentalności, innych wyborów, innej drogi. Z szacunkiem, z fascynacją, z empatią, ale i ze złością, z ironią, czasem trochę zazdrośnie. Toczy się dialog-nie-dialog, spojrzenia aktorów raczej się nie spotykają, ale też nikt nie unika wzroku tego drugiego. Łukaszewicz i Krzyżowski wykonują świetną robotę.

Przedstawienie jest zwarte w sensie formalnym, klarowne. Uderza prostota, wręcz oczywistość teatralnych rozwiązań: Wyszyński z namaszczeniem zapala znicze, Gombrowicz gasi je z wściekłą irytacją; jeden wyśpiewuje (z księżowską egzaltacją) Apel Jasnogórski, drugi wykrzykuje „ja, ja, ja”. Bezpretensjonalna oczywistość tych konfrontacji nie razi, przeciwnie, ujmuje trafnością, funkcjonalnością i siłą wyrazu.

Gombrowicz „ze śmierci Boga wysnuwa [...] wszelkie konkretne konsekwencje – antropologiczne, polityczne, estetyczne, metafizyczne i nie przestaje zadawać pytania: jak połączyć (części ciała, społeczeństwa, świata) w jedno bez religii? Jeśli Bóg umarł, to czym są dawne tożsamości?” (Salgas). Wyszyński modli się. Wrażenie pewnej bezbronności Gombrowicza wobec Wyszyńskiego wydaje się nieuniknione, jak zawsze, kiedy niewiara i poczucie absurdu spotykają się z ufną pewnością zbawienia – nieważne, ile upadków i zwątpień zaliczył po drodze Wyszyński. Jednak dla Gombrowicza – skoro zabrakło łaski wiary – wybór Wyszyńskiego był wyborem niemożliwym, to jasne. No, ale Gombrowicz był przynajmniej „ateistą integralnym”; większość z nas jest zwykłymi grzesznikami.

Małgorzata i Marek Piekutowie
Teatr
25 czerwca 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia