Dwie królowe, a tron jeden
„Maria Stuart" – reż. Adam Nalepa – Teatr Wybrzeże w GdańskuTo krzesło jakich wiele. Prosty, drewniany mebel do siedzenia z oparciem. Ot, jeden z wielu możliwych na scenie. Tyle że w pewnej chwili zostaje podpisany kredą, a nakreślone słowo „King" zaczyna tworzyć wokół niego niezrozumiały czar. I nagle każdy pragnie go na własność.
W XVI wieku do angielskiego tronu mają prawo aż dwie królowe – Elżbieta I (Katarzyna Figura) oraz Maria Stuart (Dorota Kolak). Pierwsza jest protestantką, córką drugiej żony Henryka VIII, uważaną przez społeczeństwo za bękarta. Druga to zagorzała katoliczka i królowa Szwecji, która uciekła do Anglii po morderstwie męża. Na rodzinnej, brytyjskiej ziemi zostaje uwięziona i oczekuje wyroku Elżbiety. Ta zwleka jednak, ponieważ zdaje sobie sprawę z tego, że od jej decyzji zależeć będzie nie tylko jej pozycja, ale także przyszłość całego narodu. Bowiem życie jednej oznacza śmierć drugiej.
„Maria Stuart" to spektakl wymagający, a Adam Nalepa zadbał o każdy najdrobniejszy szczegół. Polityka jest ważna, ale nie najważniejsza, gdy do walki o tron dochodzą uczucia. Zarówno Elżbieta, jak i Maria, kochają tego samego mężczyznę, przebiegłego hrabiego Leicester (Mirosław Baka). Obie pożądają tego, czego nie mogą mieć: pierwsza zmiany przeszłości, druga szczęśliwej przyszłości. Dzięki temu te dwie figury historyczne stają się bardziej ludzkie, przystępniejsze w odbiorze, a ich wzajemny pojedynek szybko przestaje dotykać jedynie kwestii korony, stając się tym samym przyczynkiem do rozważań nad kwestią lojalności, rodzinnego oddania czy po prostu roli kobiety w społeczeństwie.
Gdyż w tej sztuce „kobiety nie są słabe". Owo zdanie Elżbieta I powtarza trzykrotnie, a jej silny głos wychodzi poza ramy czasowe za pośrednictwem stworzonego „nawiasu". Wystarczyły do tego proste rekwizyty, takie jak kubek Nescafé czy słuchawka w uchu lokaja-ochroniarza. Natomiast pytanie: „Co tu robią te krzesła?" w obliczu początku, jak i końca spektaklu, zachęcają do refleksji nad znaczeniem społeczeństwa/publiczności w historii Elżbiety oraz Marii. Tym sposobem widz otrzymuje artystyczną układankę oraz dwie godziny i trzydzieści minut, czyli czas trwania spektaklu, na jej ułożenie.
Adam Nalepa wraz z zespołem Teatru Wybrzeże stworzył dzieło statyczne, w głównej mierze opierające się na dialogach. Aktorzy mówią szeptem, dając często dwie sprzeczne informacje. W „Marii Stuart" nierzadko ważniejsza jest mimika twarzy, aniżeli wypowiadane zdania.
Dlatego też w tak wysublimowanej inscenizacji musieli wystąpić ci, którzy doskonale znają się na swoim fachu. Występujący na scenie od wielu lat - aktorzy-tytani. Nazwiska mówią same za siebie: Katarzyna Figura i Dorota Kolak w głównych rolach w towarzystwie Mirosława Baki, Cezarego Rybińskiego, Roberta Ninkiewicza, Krzysztofa Matuszewskiego czy Zabigniewa Olszewskiego. Ich bezdyskusyjny warsztat, umiejętności interpretacyjne, trafne uchwycenie mentalności i intencji swoich bohaterów, a także wyczucie atmosfery widowni umożliwiły wykreowanie ciekawych, niejednoznacznych postaci.
Na tle tych aktorów, nie należy zapominać o młodszych stażem kolegach, a w szczególności o Piotrze Witkowskim, który manewruje między dwiema królowymi i nie odstaje od nich poziomem gry. Jego Mortimer należy do równie skomplikowanych osobowości, co same władczynie. Także Justyna Bartoszewicz może okazać się przyszłą nadzieją teatru polskiego, jeżeli kolejne jej role będą równie charakterystyczne, co służąca równie mocno kochająca swoją panią, jak i sam tron.
A skoro mowa o kreacjach, trzeba wspomnieć o najważniejszych postaciach. W rolę dwóch królowych, zbudowanych na zasadzie kontrastu, wcielają się gwiazdy Teatru Wybrzeże. Maria Stuart w wykonaniu Doroty Kolak jest spontaniczna, pełna energii i wigoru mimo lat spędzonych w zamknięciu. Mimo wewnętrznego blasku, na jej twarzy pojawia się zmartwienie. Nie sposób odgadnąć, czy bardziej dokucza jej królowa Anglii, czy może własne wyrzuty sumienia. Dla odróżnienia ta, która może cieszyć się wolnością, czyli Elżbieta I w ciele Katarzyny Figury, nie posiada w sobie krzty radości. Jest poważną, nieszczęśliwą królową. Choć może posiąść wszystko na własność, najbardziej pragnie spokojnego snu. Obie kreacje ocierają się o mistrzostwo sceniczne, poruszające wszystkie struny wrażliwości widza.
„Maria Stuart" to spektakl, w którym nie jest najważniejsze to, co widz zobaczy (a ujrzy czarny długi pas, jak gdyby wybieg, oświetlony podłużnymi lampami), lecz to, co widz usłyszy. Głośne tykanie zegara odmierza postaciom czas, a charakterystyczny dźwięk migającej lampy będzie go irytował podczas wsłuchiwania się w najbardziej dramatyczne kwestie bohaterów. Prosta, minimalistyczna scenografia oddaje wyjątkowy klimat nieustannego zagrożenia i niepewności.
„Maria Stuart" to sztuka wielowątkowa, inteligentna i atrakcyjna. Godna uwagi nie tylko ze względu na gwiazdorską obsadę, ale przede wszystkim na błyskotliwą treść z intrygującym finałem, skłaniającym do refleksji. Rzecz zdecydowanie jedyna w swoim rodzaju. Mimo upływu lat wciąż tak samo aktualna.