Dwoje na haju

"Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" - Bałtycki Teatr Dramatyczny

Opowieść jest prościutka. Dwoje młodych, których poznajemy jako Dżinę (Aleksandra Padzikowska) i Parchę (Artur Paczesny), rusza po ostrej imprezie w Polskę. Pobudzeni alkoholem, upojeni narkotykami, poubierani w pstre szmaty udają parę biednych Rumunów. Na tyle przekonująco, że idą, a raczej jadą na całość - terroryzują przypadkowego kierowcę (Leszek Żentara) i udają się w podróż - nie za jeden uśmiech, a za groźbę pchnięcia nożem. Przebudzenie jest jednak bolesne. Daleko od domu, do którego trzeba wrócić - bez kasy i klasy, z pustką w kieszeni i w sercu.

Sztuka napisana kiedyś dla warszawskiego Teatru Rozmaitości - dramaturgiczny debiut Doroty Masłowskiej, pisarki młodej, a już bardzo cenionej i medialnie uznanej (zaczęło się wszystko, jak wiedzą nawet ci, którzy książek nie czytają, od "Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną") - to rozbudowana fabularnie anegdota opowiedziana typowym dla tej autorki, tak jak i ona młodym językiem. Jedna z tych, jakie się właśnie opowiada po imprezach: Ale wczoraj daliśmy czadu. Ale się działo!

Tyle że "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" nie zasadza się na tym "dzianiu się". Przygody na haju i kacu, przeżywane przez Dżinę i Parchę - żałosne w swej bylejakości, wyłażącej zza popkulturowych wzorców (gdzieś w tle majaczą "Urodzeni mordercy"; nie bez kozery zresztą Parcha okazuje się być aktorem z telenoweli, w której gra... księdza) - to pretekst do zbiorowego portretu młodych Polaków. Generacji urodzonej w latach 80., mającej już za sobą starty i falstarty, dojrzewającej wczasach kapitalizmu i demokracji, wciąż - bez względu na wiek - niedojrzałej, i czyniącej ze swej młodości alibi dla własnych porażek i złych wyborów. Gubiącej w zabawie - coraz mniej wesołej, coraz bardziej rozpaczliwej - swój lęk o jutro. Swoje zagubienie i duchową bezdomność.

Słychać to również w języku "Dwojga biednych Rumunów..." - nie bez kozery jest Masłowska uznawana za mistrzynię żywego języka - tego, który rodzi się na styku subkultury młodzieżowej, kultury masowej i ulicznej codzienności. Języka kalekiego i agresywnego, programowo luzackiego, wulgarnego i groteskowo rozbuchanego, ale i szukającego dla siebie tożsamości, ukazującego bezradność wobec świata.

Anna McCracken, młoda polska reżyserka wykształcona w Niemczech, Kanadzie i USA (debiut we Freiburgu w 2007 r), ma już za sobą inscenizację "Dwojga biednych Rumunów..." - skromną i jednorazową, w formie czytanej (Teatr Polski, Wrocław). W Koszalinie też przeniosła ją na małą scenę, ale spróbowała opowiedzieć pełniej, głębiej. Nie tylko inscenizacyjnie. Jej przedstawienie to - w zamierzeniu przynajmniej - rzecz nie tylko o samotności i marnowanej młodości, lecz i o nas, Polakach w ogóle. Stąd mocne klamry, które spajają spektakl: zaczynający go - śpiewany przez chór żebraków - polski hymn biesiadny, czyli "Szła dzieweczka do laseczka", i odśpiewana na finał - gorzko, w publiczności stronę, jako skierowane do niej pytanie i wyzwanie - pieśń patriotyczna (ostatnio stadionowa) "Jak długo w sercach naszych...".

Tyle że przedstawienie - strasznie chwilami śmieszne, a i smutne strasznie - traci na próbach dodawania mu rysu narodowej szopki, czynienia zeń obrachunku ze współczesną Polską. I trochę na wyrost są te dodatki, mające tworzyć wrażenie panoramy W ogóle za dużo w nim tego, co wokół - ruchliwości drugiego planu (można rzec: planu bocznego, bo część akcji dzieje się bez stów"na boku", i trochę w niszy z prawej strony sceny, gdzie np. długi czas "kotłuje się" narkomanka grana przez Beatę Niedzielę), przydrożnych kapliczek, walk karate, natłoku różnorakiej muzyki... Kiedy reżyserka zawierza tekstowi Masłowskiej - jej słuchowi na język - pokiereszowany, a żywy, brutalny, a będący wołaniem o pomoc - spektakl staje się prawdziwszy, wymowniejszy właśnie.

Mocną jego stroną są aktorzy. Grana przez Padzikowską i Paczesnego tytułowa para dźwiga na sobie ciężar narracji nie tylko nie nudząc swą opowieścią, która od zgrywy przechodzi w dramat, a i przekonując do niej (choć w tym pierwszym zadaniu są oboje bardziej przekonujący). Znakomity epizod ma Katarzyna Ulicka-Pyda, jako pijana bizneswoman (zagrać pijaną - bez przesady - rzecz arcytrudna!) - zabawna i przejmująco samotna. A Barmanka Beaty Niedzieli to pyszny rodzajowy portrecik.

Dobrze się ogląda to przedstawienie. Jest w nim spory kawał naszej plastikowej i tandetnej, chorej i goniącej za czymś po omacku rzeczywistości. Ale czy jest w nim "kraj nasz cały" jak w finałowej pieśni? Jeśli nawet nie, warto sobie to pytanie zadać.

ADL
Kurier Szczecinski
25 czerwca 2010

Książka tygodnia

Wyklęty lud ziemi
Wydawnictwo Karakter
Fanon Frantz

Trailer tygodnia

Wodzirej
Marcin Liber
Premiera "Wodzireja" w sobotę (8.03) ...