Dyptyku krakowskiego część pierwsza. O sile życia i niemocy zapanowania nad tymże.

19. Międzynarodowy Festiwal Szekspirowski w Gdańsku

Bywają teksty równie zwodnicze co śpiew syren wiodących na manowce Odysowych Wędrowców. Pozornie łatwe, proste, niezawodne; dwóch aktorów, fotel tronowy, skrzynia, kosz czerwonych jabłek, wieszak z dyndającą szesnastowieczną szpadą. Pułapka kryje się nie tyle w słowach, ile w tym, co w nie wkodowano. Emocjach, uczuciach, przyjaźni i nienawiści, empatii i egotyzmie, strachu i wsparciu. Witajcie w świecie Williama Luce; tu nader kocha się tu widza, dla którego tekst, który słyszy i widzi na scenie, to punkt wyjściowy do intelektualnego pojedynku z autorem na cytaty, odniesienia, ślady...!

Oryginalny tekst „Barrymore" powstał na okoliczność kanadyjskiego Stratford Theatre Festival w roku 1996 : tam też miał swoją prapremierę w reżyserii Gene Saksa. Tytułowym odtwórcą miał być (już na etapie tworzenia) Christopher Plummer, zaś partnerował mu Michael Mastro.

Mimo trzech odsłon na scenach światowych (Broadway, Sydney i Dublin) oraz adaptacji filmowej , polskiej inscenizacji podjął się dopiero Krzysztof Jasiński, dyrektor krakowskiego Teatru Stu. Karkołomnego zadania spolszczenia tekstu Luce, przy tym zachowaniu swoistego szalonego rytmu, przy całej jego tragi-komiczności przeplecionej melancholią i podskórnym strachem (zlanej obficie Jackiem D., najlepszym kamerzystą świata!) podjęła się Elżbieta Woźniak; w tłumaczeniu sztuka nosi tytuł „Wielki John Barrymore". Pisząc te słowa wiem, że warto było czekać od połowy czerwca, oj warto!

Wtórym atutem prócz tekstu jest polska obsada. Szczerze mówiąc Jerzy Trela i Aleksander Fabisiak są duetem, który się pamięta, wspomina i do którego się wraca... Parafrazując Fisza (czyli starszego z synów Waglewskich!): po prostu Mistrzowie Starej Szkoły! Delirium tremens, laudacja na część wody ognistej czy chociażby bycie własną babką Mama Mama Drew: delicje i insze frykasy w wykonaniu tego pierwszego. Zasię ten drugi (będąc aktorem, który udaje suflera!) sufluje jak natchniony, rządzi jak dyktator zascenia, a chwilami nawet doprowadza publikę do istnych paroksyzmów śmiechu. Oczywiście rzeczona publiczność nie śmie nudzić się ani sekundy,tutaj to po prostu niemożliwe; nie ten adres, nie ta scena! Krótko mówiąc: takich trzech jak Owych Dwóch to już chyba nie ma ni jednego, tego typu po prostu w Boskich Fabrykach już nie montują...!

Humor humorem, dowcip dowcipem, lecz tutaj ze sceny padają o wiele ważniejsze słowa i brutalniejsze prawdy. Te drugie ukryte w sensach i kontekstach tych pierwszych. Przede wszystkim wyznanie nadwrażliwca, który w swoim nazbyt głębokim, szczerym i oczywistym profesjonalizmie, perfekcji oraz umiłowaniu sztuki dał z siebie za dużo, „zagrał się na życie", oddał pasji zbyt wiele. Teraz, kiedy wie, że już jest zbyt późno, próbuje jeszcze raz ratować twarz, nazwisko, renomę – kto go tam naprawdę wie...?! Zniszczony hedonizmem i lekkim życiem geniusz, rozpieszczony przez kobiety i publikę nadwrażliwiec o zbyt słabej psychice – cóż tak naprawdę mu zostało? Wynajęta na jeden wieczór scena, jeszcze jeden popisowy spektakl „Ryszarda III", jeszcze jedna może nie złudna szansa, być może ostatnia...

Duński książę, przestań mi mącić w głowie, zniknij z moich słów i myśli, daj mi się skupić – to nie Twoje dzieje mnie dzisiaj obchodzą, ale Ryszarda Garbusa! O, ile bym dał, by zniknęło delirium tremens, pamięć wyostrzyła się jak ostrzem miecza, nie płatała figli, by jeszcze raz zalśnić, błysnąć, usłyszeć ten ich szmer, poczuć znowu wiatr w skrzydłach, oszukać Staruchę Kostuluchę, okpić Los!

Nie ma tak dobrze – czasu, życia, zwyczajnie codziennego ludzkiego trwania nie da się zamrozić, zatrzymać, przywrócić do stanu z iluś tam chwil... Wszystko płynie, czas stale i nieubłaganie płynie, przemija – raz wolniej, raz szybciej-, ale nic nie jest dożywotnio i ma zawsze! Pamięć, inteligencja, wrażliwość, aparycja, talent są względne; nikt nie wie tego lepiej niż nadwrażliwcy. Zwłaszcza jeśli są artystami i mają „za dużo samych siebie w swoim wnętrzu": tak pięknie mawiała Ava Gardner (mając na myśli genialnego nadwrażliwca Howarda Hughesa), jedna z wielu ofiar nadczułości na świat splecionej z alkoholem i wiecznym szukaniem szczerej, prawdziwej przyjaźni i więzi (odtrutki i lekarstwa na samotność i odrzucenie).

Ona, John Sydney Blyth (którego widzowie znali jako Johna „Great Profile"Barrymore) i wielu innych spadli w przepaść ludzkiego Tartaru. Wykoleili się, popłynęli na dno – tak od zawsze o nich mawiali i mawiają „porządni obywatele". Nie wiedzą jednak, że prawdziwa Sztuka to jednak kapryśna Pani i Władczyni: żąda wielu hołdów, licznych ofiar w imię Geniuszu, Talentu , Doskonałości, Sławy.

Ale czy warto, czy w ostatecznym podsumowaniu „za i przeciw na rachunku za Życie" cena nie jest zbyt wysoka,warta zapłacenia? To mogą ocenić tylko Ci, którzy z tym wewnętrznym piekłem w duszy, sercu i umyśle żyją, tylko i jedynie oni...!

http://www.williamluce.com/barrymore/synopsis.html;
http://www.williamluce.com
http://www.theatermania.com/new-york-city-theater/news/10-2012/christopher-plummer-in-barrymore-hits-movie-theate_63607.html

Dyptyku krakowskiego część druga. O starości, roztropności w sądach i życiowej rozwadze.

Anna Rzepa-Wertmann
Yorick
3 sierpnia 2015

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia