Dyrektor do (z)bicia

rozmowa z Pawłem Gabarą

- Paradoks prowadzenia miejskiego teatru muzycznego polega na tym, że oczekiwania są takie same, jak w stosunku do bogatych teatrów stołecznych, pieniądze - kilka razy mniejsze. Małgorzata Lichecka rozmawia z PAWŁEM GABARĄ, dyrektorem Gliwickiego Teatru Muzycznego o pieniądzach, roli teatru miejskiego i o planach po zejściu ze sceny.

Dyrektor teatru obrywa z różnych stron: od publiczności, miasta, krytyków. Może oczywiście być superodporny. Ale, jak napisał pan w oświadczeniu, przychodzi chwila, w której trzeba powiedzieć "dość".

- Wie pani, tak samo jak ja, że opinie i oceny są wpisane w tę funkcję. Bardzo cieszę się sukcesami, bardzo przejmuję każdą krytyczną uwagą. Nie mam powłoki ochronnej, a siłę czerpię z magii tej pracy. Wiem, brzmi pompatycznie. Gasną światła, kurtyna idzie w górę, zaczynamy spektakl. To jest właśnie ta magia, skuteczna bariera oddzielająca zespół i mnie od trudów codzienności. Moment absolutnie najważniejszy. Siadam zazwyczaj z tyłu widowni, bo lubię obserwować reakcję publiczności. Wsłuchiwać się w ten charakterystyczny szmer. I proszę mi wierzyć, że nawet najbardziej dotkliwe sytuacje schodzą wówczas na dalszy plan.

Od lat słyszymy krytyczne głosy o pana pracy, wygłaszane przez różne gremia. Także osoby, którym wydaje się, że potrafiłyby zarządzać tak dużą instytucją. Panie dyrektorze, porozmawiajmy zatem o wadach i zaletach miejskiego teatru muzycznego.

- Teatr miejski, utrzymywany przez gminę, nierzadko z olbrzymim, wręcz heroicznym wysiłkiem, jest niebogaty. A muzyczny, z definicji, wręcz przeciwnie - musi być bogaty. Wada numer jeden. I na tym wyliczankę mógłbym zakończyć. Nie zrobię tego jednak. Brnijmy dalej. Kiedy zaczynałem pracę w Gliwicach, nie wątpiłem, że wykorzystam tradycje muzyczne miasta. Mowa oczywiście o Operetce Śląskiej. Mogłem, proszę pani, zupełnie od tego odejść. Lecz sprzeniewierzyłbym się historii, której żadną miarą nie można lekceważyć. Na długie lata stałem się jej niewolnikiem, chcąc pogodzić dwa przeciwstawne nurty: operetkę i musical. Choć przez 17 lat starałem się dużo zmienić, zawsze pamiętałem, by nie przekroczyć niewidzialnej granicy.

Panie dyrektorze, a po co operetka? Przeżytek niepasujący do rzeczywistości, tej za murami teatru? Na scenie księżniczki i baronowe, a tam kryzysy i mizeria.

- Operetka to w historii muzyki rozdział zamknięty. Można jednak ją urozmaicać w kolejnych interpretacjach i inscenizacjach. W swojej pracy w GTM dużą wagę przywiązywałem do poszukiwania właśnie takich urozmaiceń. Z pewnością nie rewolucyjnych, ale przygotowanych tak, by widz z operetkową optyką, cokolwiek to słowo znaczy, chciał zaaprobować nieco inny język teatru muzycznego. Jeśli ktoś zobaczy na przykład naszą "Wesołą wdówkę" w reżyserii Marii Sartovej, zrozumie, o co mi chodzi. To jest kontrolowane unowocześnianie języka scenicznego i aktorstwa operetkowego.

Walczył pan o publiczność ceniącą dobry musical w broadway'owskim stylu. A na ten trzeba wydać miliony nie złotych, a dolarów. Czy miejski teatr muzyczny z prowincji stać na takie produkcje?

- W Polsce można oceniać realia kosztowe, analizując przypadek warszawskiego Teatru Muzycznego Roma, prowadzonego przez dyrektora Wojciecha Kępczyńskiego. Każda premiera stawała się kilkumilionową inwestycją, zwracającą się przy założeniu, że Roma przez kilka lat gra siedem, osiem spektakli tygodniowo. W miejskim teatrze typu Gliwic taka sytuacja jest niemożliwa. Musimy utrzymywać różnorodny repertuar. Nie możemy włożyć gigantycznych pieniędzy w musical, "blokując" w ten sposób scenę, gdyż zaniedbamy innych widzów. W ciągu ostatnich lat zauważyłem, że coraz śmielej planujemy dłuższe cykle grania jednego tytułu. Dawniej, nawet w przypadku operetek, tak nie było. W marcu, na przykład gramy wyłącznie "Rodzinę Addamsów". Mam nadzieję, że publiczność będzie na każdym przedstawieniu. Inna opcja nie wchodzi w grę, choćby ze względu na rozwiązania scenograficzne: ustawienie dekoracji i świateł zajmuje kilka dni. Wracając do sedna: wymagania publiczności względem repertuaru są bardzo wysokie. Podobnie z rozwiązaniami scenicznymi i techniką teatralną. Nie można musicalu i operetki zrobić byle jak. Dlatego są kosztowne. Nawet konserwatywna publiczność nie akceptuje quasi-rozwiązań. Bywa w świecie, ogląda i porównuje. Operetka czy musical bez kostiumów i dekoracji mijają się z celem. To nie teatr dramatyczny, w którym repertuar buduje się w oparciu o produkcje współczesne, przy współczesnych kostiumach, ze skromną scenografią i małym zespołem aktorskim. Paradoks prowadzenia miejskiego teatru muzycznego polega na tym, że oczekiwania są takie same, jak w stosunku do bogatych teatrów stołecznych, pieniądze - kilka razy mniejsze.

Zauważył pan, że od dłuższej chwili rozmawiamy o pieniądzach. Są ważne. Miasto mówi tak: dyrektorze, oszczędzajcie. I co pan na to?

- Oszczędzam.

Albo inaczej. Organizator stwierdza: dyrektorze Gabara, wydaje pan za dużo pieniędzy.

- Wówczas staram się przekonać organizatora, że w porównaniu z innymi, podobnymi instytucjami, wydajemy o wiele mniej, przy takiej samej efektywności, jeśli uznamy za nią ilość przedstawień, widzów, bogactwo oferty. Nie mogę zgodzić się z tym, że wydajemy za dużo pieniędzy. Prowadzimy politykę racjonalnych wydatków. Gdyby było inaczej, teatr nie przetrwałby jednego roku finansowego. Ostatnio kładziemy duży nacisk na przedstawienia taneczne. Są tańsze.

Obejmując stanowisko 17 lat temu miał pan przygotowaną koncepcję pracy. Została przedstawiona miastu i publiczności. Co z niej dziś zostało?

- Nie jestem anarchistą, nie lubię rewolucji. Sądzę jednak, że przez 17 lat teatr przeszedł ogromne przeobrażenie. Skoro powołano mnie do prowadzenia teatru muzycznego, uznałem to za mój najważniejszy cel. Mogliśmy czasami ulec przygodzie i przygotować spektakl na granicy dramatu. Jeśli operetkę, to nie minoderyjną. Tu znowu mogę przywołać "Wesołą wdówkę" jako najlepiej zrealizowaną u nas operetkę w ostatnich latach. Niestety, już nie uda mi się doprowadzić do premiery "Życia paryskiego" Offenbacha w inscenizacji Marii Sartovej. Akcja rozgrywałaby się w 2015 roku, we współczesnym Paryżu, przy całym szacunku dla pierwowzoru. Realizując musicale, również zdecydowaliśmy się na równowagę, proponując widzom ten z pogranicza operetki ("Hello, Dolly!"), nowoczesny ("Hair", "42. Ulica", "Ragtime") czy dla widza młodego ("High School Musical", "Footloose"). Mieliśmy też udane inscenizacje operowe: "Carmen" z Małgorzatą Walewską i "Cyrulika sewilskiego". Kolejna zmiana: teatr tańca. Punktem, wyznaczającym moje zainteresowania w tym zakresie, był świetny w ocenie krytyków i publiczności "Chodnik 05", a ostatnio "I Have a Dream". Pozornie taneczne show, cieszące oko i wciągający widza do zabawy. Z drugim planem, czyli Szekspirowską historią ze "Snu nocy letniej". Graliśmy przy nadkompletach. Na koniec chciałbym wspomnieć o mojej wielkiej radości: Krakowskim Salonie Poezji w Gliwicach. Po inauguracji w Ruinach Teatru Victoria myślałem, że będziemy realizować Salon w małej sali muzeum. Okazało się, że chętnych jest tak wielu, iż musimy zapraszać ich do sali widowiskowej GTM albo do dużej sali w Bajce. Kilkaset osób przychodzi co miesiąc w niedzielne południe tylko po to, by posłuchać nie zawsze łatwej poezji. Fenomenalne, prawda?

Konkurs na stanowisko dyrektora gmina ogłosi w marcu. Dlaczego Gabara odchodzi?

- Trudne pytanie Na moją decyzję wpłynął łańcuch wydarzeń drobnych i dużych. Dyrektor to trochę taki kapitan okrętu: nie powinien schodzić z niego na pełnym morzu. A środek sezonu jest właśnie pełnym morzem. Będę pilnować przygotowań do premiery "Rodziny Addamsów". Jeszcze złożę życzenia artystom i widzom z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru. Jestem bardzo ciekaw, co będzie po moim odejściu, co się z stanie z teatrem. Trzymam kciuki za mojego następcę. Pod jednym warunkiem: że będzie to człowiek teatru, który zechce prowadzić teatr. Niech robi to na własnych warunkach, w opozycji do mojej koncepcji, tylko szczerze i uczciwe. Wówczas po roku albo dwóch odpowiem sobie na pytanie, czy moja formuła była dobra.

Co pan będzie robił po marcu?

- Jeszcze nie wiem. Kiedy już przestanę kontaktować się z zespołem i udawać, że dzielnie się trzymam, zapewne się rozkleję. Jestem niezwykle zżyty z ludźmi i miastem, a poza tym trudno będzie się odzwyczaić od codziennych prawie pięćdziesięciokilometrowych podróży. Mam już półformalne propozycje, sądzę więc, że znajdę nowe zajęcie.

Małgorzata Lichecka
Nowiny Gliwickie
12 lutego 2015
Portrety
Paweł Gabara

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia