Dystans nazbyt udany

"Historia miłosna" - reż. Natalia Sołtysik - Teatr Współczesny w Warszawie

Nie ulega wątpliwości, że ambicją reżyserki było wywołanie, zarówno w aktorach, jak i w publiczności, dystansu do teatralnego medium. Niestety, udało jej się to w aż za dużym stopniu

Jak dumnie twierdzą autorzy stron internetowych poświęconych Jean-Lucowi Lagarce’owi, jest on we Francji trzecim najczęściej wystawianym dramatopisarzem – plasuje się za Szekspirem i Molierem, a przed Racinem i Czechowem. W Polsce zaś – autorem zupełnie niemal nieznanym, dopiero co odkrytym. Nie udało mi się odnaleźć śladów żadnych wystawień sprzed 2010 roku. Dwa dramaty, po jednym dla teatru i dla radia, zrealizował Edward Wojtaszek. Kolejna premiera odbyła się w listopadzie bieżącego roku w warszawskim Teatrze Współczesnym – wystawieniem „Historii miłosnej”, po nieudanej „Szarańczy” w stołecznym Ateneum i dyplomie Wydziału Aktorskiego w PWST w Krakowie, Natalia Sołtysik powraca do miejsca, gdzie w 2008 roku zaprezentowała swój spektakl dyplomowy – „Szafę” na podstawie trzech jednoaktówek Yukio Mishimy. Debiut młodej reżyserki spotkał się z przeróżnymi reakcjami: od chłodnych przez umiarkowane aż po entuzjastyczne. Jednak większość recenzentów, mimo zastrzeżeń, życzliwie patrzyła na pierwsze kroki Sołtysik na zawodowej scenie i uznała przedstawienie za umiarkowany sukces. Niestety, obawiam się, że nawet tego wyniku „Historia miłosna” nie powtórzy.

Nowy spektakl reżyserka zrealizowała w dokładnie tej samej przestrzeni co swój dyplom – na Scenie Barak, małej Sali Teatru Współczesnego. Scenografia autorstwa Anny Czarnoty jeszcze zawęża tę niewielką przestrzeń – za pomocą trzech ścian wydziela z niej jasne, sterylne, niezagracone pomieszczenie, na którego tle oglądamy spektakl o… no właśnie, o czym?

Sołtysik ewidentnie pociąga teatr sformalizowany, epicki, daleki od psychologizmu. Jej aktorzy nie odgrywają klasycznych dialogowych scen, mówią o swoich postaciach w trzeciej osobie, dyskutują z własnymi głosami płynącymi z głośników, ich ruch nie naśladuje życia, lecz składa się z mechanicznych gestów, czasem sprowadzających się do układów choreograficznych. Nie opowiadają widzom linearnej historii – raczej jej urywki, fragmenty, dzielą się pojedynczymi impresjami. Grają trójkę bliskich sobie ludzi – kobietę (Katarzyna Dąbrowska) i dwóch mężczyzn (Leon Charewicz i Wojciech Żołądkowicz), niegdyś połączonych wzajemnymi więzami w przyjacielsko-erotyczny trójkąt. Związek rozpadł się, bohaterowie rozjechali się po świecie. Jeden z nich, określany jako Pierwszy Mężczyzna (grany przez Charewicza), postanawia opisać tę historię miłosną, epizod z jego własnej młodości, w literackim dziele. Struktura tworzona przez poszczególne sceniczne obrazy, w których bohaterowie głównie monologują, powtarzając w kółko słowa-klucze spektaklu, nie dzieląc się niemal żadnymi konkretnymi faktami z ich życia, jawi się jako chaotyczna – wciąż przeplatają się fragmenty, w których aktorzy przedstawiają sytuacje dziejące się w „tu i teraz” i takie, w których relacjonują wydarzenia z perspektywy czasu. Czasem nie wiadomo, czy to, co widzimy na scenie wydarzyło się w ich życiu naprawdę, czy też są to projekcje Pierwszego Mężczyzny, który wizualizuje sobie postaci przyjaciół-kochanków z dawnych lat.

Nie ulega wątpliwości, że ambicją reżyserki było wywołanie, zarówno w aktorach, jak i w publiczności, dystansu do teatralnego medium. Niestety, udało jej się to w aż za dużym stopniu. Daleka jestem od krytykowania reżyserki za sam fakt obrania antyklasycznej formy. Problem w tym, że w gąszczu epickich i postdramatycznych chwytów zginęły sensy, rozmyło się przesłanie. Konia z rzędem temu, kto wyjaśni mi i reszcie widzów, których zdezorientowanym twarzom przyglądałam się po skromnych oklaskach, jakie intencje powodowały Natalią Sołtysik. Przez zdecydowaną większość spektaklu nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że oglądam dopiero wstęp, że właściwa część spektaklu, która coś wyjaśni, poruszy jakąś strunę w sercu czy w głowie zaraz się rozpocznie. Wrażenie to minęło, gdy zaczęło mi towarzyszyć uczucie nudy (mimo, że przedstawienie trwa zaledwie 70 minut) i przyszła świadomość, że zbliża się koniec spektaklu i niewielka jest już szansa na jakiekolwiek wyjaśnienia. Trudno było nawet zrozumieć, co tak naprawdę łączyło tych troje, jakie uczucia kłębiły się miedzy nimi, dlaczego byli dla siebie tak ważni. „Historia miłosna” pozostawiła zatem niedosyt i pustkę w głowie jeśli chodzi o pomysły na interpretację. Dopiero po dłuższym czasie wpadłam na jeden tylko, dość wydumany koncept; Pierwszy Mężczyzna łączy rozpad trójkąta z wyniszczającą go chorobą. Można dopatrywać się tu związku z osobistymi doświadczeniami Lagarce’a – ten młodo zmarły reżyser, aktor i dramatopisarz toczył przed swoją przedwczesną śmiercią w 1995 roku dziewięcioletnią walkę z AIDS. Być może więc pragnął stworzyć postać, przez którą dałby wyraz samotności człowieka ścigającego się ze śmiercią, jego nostalgię za prawdziwym, nieobciążonym odium choroby życiem, które bezpowrotnie stracił. Ta interpretacja wywiedziona z kontekstu biograficznego pisarza wydaje mi się jednak mało prawdopodobna. A nawet jeśli okazałaby się celnym strzałem – przekaz spektaklu powinien być czytelny ze sceny, nie zaś wywiedziony ze znajomości biografii autora tekstu, na którym oparto przedstawienie.

Daleka jestem od zrzucania winy za tę awarię na linii komunikacyjnej scena-widownia na aktorów. Natalia Sołtysik miała do dyspozycji wykonawców, którzy mieli już okazję udowodnić swoje możliwości. Mam tu na myśli szczególnie tych młodych – Katarzynę Dąbrowską i Wojciecha Żołądkowicza, których przemyślane i pełne autentyzmu role można oglądać choćby w „Sztuce bez tytułu” w reżyserii Agnieszki Glińskiej w tym samym teatrze. Sołtysik, w przeciwieństwie do starszej koleżanki po fachu, nie potrafiła ich uruchomić. W rezultacie cała trójka gra bez przekonania, zdaje się gubić w scenicznym świecie jakby niezrozumiałym nawet dla samych twórców.

Jeśli miałabym wymienić pozytywne punkty spektaklu, byłyby to pojedyncze rozwiązania i pomysły, tak zwane momenty. Wrażenie robił wyśpiewany przez świetnie przygotowaną wokalnie Katarzynę Dąbrowską epilog. Mogło się podobać wykorzystanie figurek – podobizn aktorów, oraz makiety scenografii (i powstrzymam się tu od zarzutu, że to już było, i to bardzo niedawno, co gorsza w tym samym mieście). Ciekawy był pomysł obsadzenia w roli Pierwszego Mężczyzny aktora sporo starszego od pozostałej dwójki. To jednak zdecydowanie za mało – za mało nawet do tego, by wypełnić zaledwie godzinę i dziesięć minut tego kameralnego przedstawienia, którego, niestety, udanym nazwać się nie da.

Hanna Rudnicka
Teatrakcje
13 grudnia 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...