Dzieci dzieciom i dorosłym (z małą pomocą przyjaciół)

"Miłość nie boli, kolano boli" - reż. Artur Romański - Teatr Animacji w Poznaniu

W różnych dziwnych momentach życia przychodzi do nas natchnienie. Malina Prześluga szła sobie po prostu ulicą, gdy usłyszała śpiewającą coś dziewczynkę. To coś okazało się piosenką „własnej roboty", ot, tak naprędce ułożoną, którą dziewczynka dzieliła się ze światem, w tym zwłaszcza (zapewne) z towarzyszącymi jej dorosłymi. Dorośli jak to dorośli – jednym uchem piosneczkę wpuścili, drugim wypuścili, bo kto by tam się przejmował dziecięcymi pieniami – nie do rymu, nie do taktu, nie do sensu. Ale Malina Prześluga jest dorosłą osobą wyjątkową – taką, którą dzieci wciąż inspirują, dając jej impulsy do rozlicznych natchnień.

No i tym razem, też z nagła, jak grom z jasnego nieba, natchnienie spłynęło – Prześludze zamarzył się spektakl muzyczny, profesjonalnie wyreżyserowany, skomponowany, zaaranżowany, a złożony z piosenek, do których teksty zostały ułożone przez dzieci. I nastąpił cud, albowiem słowo stało się dość szybko scenicznym ciałem: w ciągu kilku następnych miesięcy zebrane zostały teksty autorstwa dzieci od lat dwóch do sześciu – jedne nadesłane na konkurs, inne przyniesione przez związanych z teatrem rodziców – do roboty zabrał się kompozytor Piotr Klimek, a potem przystąpiono w Teatrze Animacji do prób pod kierunkiem Artura Romańskiego. Całe to przedsięwzięcie było wynikiem niezależnej inicjatywy zespołu, a dyrektor Marek Waszkiel obejrzał spektakl dopiero po jego uroczystej premierze, która odbyła się, a jakże, w Dzień Dziecka. Obejrzał i zaakceptował – Miłość nie boli, kolano boli (taki ostatecznie nadano temu spektaklowi tytuł) będzie od listopada w repertuarze poznańskiego teatru lalek.

Malina Prześluga zarzeka się, że nie zmieniła w dziecięcych tekstach nic – że są wyśpiewywane na scenie dokładnie wedle tego, co „nawyśpiewywały" sobie same dzieci – bez usunięcia, przekręcenia czy przestawienia jednego nawet słowa. Cóż, nie ma żadnego istotnego powodu, by jej nie wierzyć.

Warto natomiast pochylić się nad sceniczną realizacją napisanych przez dzieci oraz Piotra Klimka piosenek. Bo same teksty... Hm, są niewątpliwie świeże, tzn. swym lekkim lingwistycznym bezładem i wtrąconą tu i ówdzie celną metaforą kontrastują z profesjonalną produkcją tekściarską w języku polskim, lecz daleki byłbym od popadania w typową dla dorosłych przesadę i wychwalania pod niebiosa „młodych samorodnych geniuszy", którzy z „zadziwiającą przenikliwością" odkrywają ukryte dla nas za dorosłą rutyną życia Odwieczne Prawdy, których jeszcze (już?) nie znamy i na które czekamy. Owszem, z pewnym zdziwieniem, a nawet wzruszeniem odkryłem, że młode autorki i młodzi autorzy też zwalczają w swym życiu bałagan, że też lubią kochać samych siebie, że tęsknią za współ-byciem, współ-strachem, współ-nadzieją... Czyli że są normalnymi ludźmi, tyle że mniej doświadczonymi przez życie, patrzącymi na nie z kompletnie innej perspektywy, ujmującymi świat znacznie mniejszym zasobem pojęć, nierozumiejącymi jeszcze wielu kwestii, ale pełnymi dobrej woli, gotowymi na ich zrozumienie.

Ba, tylko jak to wszystko pokazać w profesjonalnym teatrze, nie popadając w śmieszność, w infantylizm, w paternalizm, w kicz? Otóż, twórcom poznańskiego spektaklu to ambitne założenie udało się doskonale zrealizować. Zagrało wszystko – śpioszkowe kombinezony w roli kostiumów, łóżkowo-poduszkowa uboga scenografia, doskonale skomponowana, zaaranżowana i na żywo grana muzyka – daleka od infantylności, pastiszowa, celnie puentująca mocne punkty tekstów. A nade wszystko świetne, wyrafinowane, nieprzerysowane aktorstwo i cały szereg trafionych pomysłów inscenizacyjnych, serwowanych dyskretnie i nienachalnie coraz bardziej zachwyconym widzom. Stało się bowiem tak, że na te „arcyludzkie" dziecięce teksty dorośli twórcy spektaklu nałożyli cały szereg własnych, niebanalnych, z wyczuciem zastosowanych pomysłów o charakterze, generalnie rzecz ujmując, parodystyczno-pastiszowym. Dziecięce słowa zostały tu więc ujęte w ironiczny nawias dorosłej wyobraźni. Potraktowano je z szacunkiem, który jednak naznaczony jest lekkim przymrużeniem oka. W ten sposób językowe nieporadności tekstów zostały zgrabnie wkomponowane w lekko prześmiewczą tonację całości, a nad widowiskiem unosił się nastrój wzajemnego dorosło-dziecięcego zrozumienia w duchu obopólnej akceptacji wszelkich zalet i wad obu stron tudzież przyzwolenia na drobne grzeszki, niezborności, wygłupy i sceniczną szarżę.

Aktorki i aktorzy weszli w ten nastrój jak w przysłowiowe masło. Kiedy na początku Aleksandra Leszczyńska, ubrana w żółtawy piżamo-kombinezon, brnąc przez rozsypane na scenie poduszki, zaczepia nas, donośnie wykrzykując: „Cześć manaty!", wiemy już z pewnością, że nawet jeśli z tego bałaganu nic nie zrozumiemy, i tak będzie fajnie. A gdy zaczyna grać muzyka (klawisze, perkusja, gitara, akordeon), robi się już całkiem lekko na duszy. Jesteśmy gotowi.

Z wyrównanego i zasługującego na najwyższe pochwały zespołu wykonawców wyróżniłbym Juliannę Dorosz i Elżbietę Węgrzyn. Gdy ta pierwsza wchodzi na scenę i zwierza się, z lekka naiwnie, z lekka przymilnie, że lubi kochać siebie, dorośli na widowni (jak podejrzewam, niezależnie od płci) są po prostu zelektryzowani. Dziecinno-dorosły erotyzm rozlewa się po sceno-widowni, przypominając trochę podobne nastroje wywołane pojawieniem się niektórych scenicznych wcieleń Meli i Hesi z Moralności pani Dulskiej czy (to może trafniejsze odniesienie) bohaterek W małym dworku Witkacego, Zosi i Amelki. Dorosz ubrana jest w tej scenie nie w przypisany jej liliowy kombinezon we wzorki, tylko w nocną koszulkę. Im infantylniej śpiewa, tym głębiej i perfidniej erotyzm się w widzowskich bodies-minds zakorzenia. Aktorka potrafi przy tym trzymać się konsekwentnie swego „niewinnego" wcielenia, nie robi oka do dorosłych widzów, nie szarżuje, porwana elektryzującym nastrojem widowni – tak trzymać!

Kolejnym, tym razem lirycznym wcieleniem Julianny Dorosz jest postać śpiewająca piosenkę tytułową – Miłość nie boli, kolano boli. Tu z kolei aktorka daje pokaz swych możliwości w intymnym, a zarazem trochę podniosłym rodzaju kontaktu z widzami, wyciskając niejedną łezkę z oczu dzieci i dorosłych. Dodajmy, że wspomaga ją tu bogata aranżacja oraz śpiewająca od pewnego momentu razem z nią aktorka Teatru Muzycznego Anna Lasota. Piosenka tytułowa jest najbogatszym muzycznie prezentem, jakim jesteśmy w tym spektaklu obdarowani.

Z kolei Elżbieta Węgrzyn, wokalistka doświadczona w niejednej scenicznej czy koncertowej próbie charakteru, brawurowo wykonuje hardrockową piosenkę o rysopisie, idealnie wchodząc w pastisz estradowych gestów i zachowań rozmaitych gwiazd, gwiazdeczek, gwiazduniek i gwiazdulinek. Nasz gromki śmiech wyrażał uznanie dla aktorsko-reżyserskiego pastiszu, a brawa nagradzały rzetelny profesjonalizm, bez jakiejkolwiek próby minięcia tej śmiesznej postaci i wejścia w wygodny, przyjemny „prywatny" kontakt z widownią. A zrobiło się już tak fajnie i przytulnie, że aż się prosiło o odrobinę luzu. A tu nic – odrzucenie nastroju widowni, żelazna konsekwencja w realizowaniu swojej partytury zachowań, absolutny profesjonalizm niemal do samego końca.

Niemal, bo w pewnym momencie, tuż przed zakończeniem spektaklu, dzieciom ponownie oddano część inicjatywy – aktorki i aktorzy zaczęli się z nimi rzucać poduszkami. Wszystko było fajnie, bo kilkanaścioro dzieci siedziało bardzo blisko, na dużych poduchach pod samą sceną, natomiast mniejsze poduszki były od początku rozłożone tuż obok, na scenicznych deskach. No i aktorzy sami między sobą się czasem nimi rzucali w ramach scenicznej akcji. Poza tym chyba rzeczywiście warto było podjąć próbę otwartego włączenia dzieci w jakąś fizyczną wymianę emocji.

Wszystko było fajnie, aż się przefajnowało – po jakimś czasie dzieci stały się namolne i agresywne, niektóre dążyły wręcz do tego, by dorosłym aktorkom i aktorom zrobić poduszką jakąś krzywdę. Do zabawy wkradła się agresja i zawziętość. Aktorzy usiłowali, nieco bezradnie, wyjść poza postać i już jako oni – aktorka X czy aktor Y zmitygować rozbuchane emocje młodych widzów – teraz już niefortunnych współsprawców scenicznej akcji. Bez skutku. Trzeba było dłuższej akcji pacyfikacyjnej (przyznajmy: łagodnej i pozbawionej przemocy), by dzieci wróciły (nie wszystkie i nie do końca) do grzecznej wersji ról widzów.

Wielokrotnie obserwowałem na widowniach polskich teatrów lalkowych, dramatycznych i operowych podobne sceny – dzieci, gdy oddawano im choćby krztynę inicjatywy, prześcigały się w naruszaniu granic dozwolonych im umownie zachowań i atakowały dorosłych, usiłując podważyć ich autorytet, bo najwyraźniej to sprawiało im największą frajdę w tej granicznej sytuacji wyjścia ze spektaklu w zabawę, w zawieszenie norm, w karnawałowy rozgardiasz i niepewność ról.

Porównywałem te zachowania, regularnie powtarzające się od Opola po Suwałki i od Przemyśla po Szczecin, jeżdżąc w latach 80. po Polsce z Nieinstytucjonalnym Zawodowym Teatrem „Wierzbak".

Dodam, że od roku 1988 do 1991 często wyjeżdżałem z tą grupą na zagraniczne tournée – do Belgii Francji i Szwajcarii oraz RFN, nie obserwując podobnych zachowań u tamtejszych dzieci, które znakomicie wyczuwały, kiedy mogą się bawić wspólnie z aktorami, a kiedy powinny przestać i powrócić do norm i granic wyznaczających ich rolę widza.

Powie ktoś: „Ale to były polskie lata 80., lata opresji, podważania i lekceważenia narzuconych nam odgórnie autorytetów". No dobrze, wtedy rzeczywiście sam miałem takie ciągotki, czasem nawet z sukcesem realizowane, niekoniecznie na widowniach teatrów. Ale jak mam interpretować dzisiejsze zachowania dzieci – rozbrykanych, tak łatwo porzucających hamulce kulturowych norm? Czy mam winę za te zachowania zwalić na dzisiejszą, przesyconą agresywnymi konfliktami sytuację „ogólnopolityczną" w naszym kraju? A może jednak lepiej by było pogrzebać głębiej w naszej historii, dokopując się do kompletnie dziś zapomnianych świadectw z epoki sarmatyzmu, z nieśmiertelnym (niestety) Opisem obyczajów księdza Kitowicza na czele?

Takie oto niewesołe refleksje naszły mnie pod sam koniec tego świetnego spektaklu. Warto, by jego realizatorzy ostrożniej podeszli do tych końcowych aktów scenicznej integracji z dziećmi i młodzieżą. Czkawka, jaka może powstać (i nierzadko powstanie) po tych usiłowaniach, może być długotrwała, bolesna i spowodować wielkie trudności w „łyknięciu" tej całej sytuacji.

 

Juliusz Tyszka
teatralny.pl
4 lipca 2016
Portrety
Artur Romański

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia

Dziadek do orzechów (P...
Rudolf Nuriejew
Zobacz arcydzieło baletu z Paryskiej ...