Ej, ty, podróżniczko
"Portret Damy" - reż. Ewelina Marciniak - Teatr Wybrzeże w GdańskuUsadzony w jednym z pierwszych rzędów i zszokowany niespodziewaną agresją i wszędobylskością interpretacji tak przecież pozornie ciężkiego i zakurzonego tomiszcza, jak "Portret damy" (który się wlewa brutalnie do mózgu i natychmiast wypala neurony), w przerwie przedstawienia schowałem się na piętrze Teatru Wybrzeże. "Ho, ho, zanim Isabel dotrze do gorzkiego finału, to mi jucha uszami pójdzie z przesytu" - gdybałem w przygarbieniu, zlękniony nadchodzącej, drugiej części sztuki.
Duet Eweliny Marciniak i Magdy Kupryjanowicz zadziałał na staromodną klasykę literatury jak resuscytacja w wersji de luxe. Nie tyle odgrzały one uroczą, choć siwą/łysawą ramotę, ile odnowiły ją na godny podziwu połysk metalik, dodały pikantnej (bądź nie) erotyki i jeszcze spiekły widza na grzankę, by wyszedł z budynku z dymiącą czupryną.
Pytam zatem: cóż to się stało? "Tekst Jamesa jest w pewnym sensie bardzo archaiczny - zwłaszcza jeśli chodzi o konstrukcję postaci, narrację. Dziś dosyć ciężko jest przez niego przebrnąć - zdecydowałam się więc na radykalne przepisanie. Zachowałam fabułę, ale zradykalizowałam obecne w niej problemy" - przyznaje Kupryjanowicz*, której w udziale bardziej niż typowej adaptatorki przypadła roli didżejki, niezmordowanie miksującej spleśniałego Jamesa, aż będzie się nadawać do konsumpcji.
Pora na gęsty pasaż uwag: sceniczny Henry niczym filmowy Stanley
W "Portrecie damy" zamiast wątków pobocznych dostajemy wystrzyżony zimnym okiem kościec, pozbawiony nadmiaru zbytków. Marciniak uznała, że w oparciu o niego zaatakuje widza wieloplanową i skomplikowaną, multimedialną konstrukcją (w zastępstwie nieobecnych, choć ślicznych ustępów z powieści).
Oprócz teatru medium jest tu na przykład kino w postaci skrajnie odmiennych stylistycznie materiałów filmowych zrealizowanych przez Arkadiusza Biedrzyckiego. Obrazy-sceny typu tableaux działają tu jak martwe natury z postaci. Tymczasem nad aktorami brak chęci ruchu, apatię i zadumę prezentują ich statyczne, nagrane na wideo sobowtóry, uwijające się na scenie w najwyższym stanie. Medium są też i sami aktorzy, wcielający się w "żywe obrazy" - osobliwą zabawę, do której mieszczanie mieli jeszcze czasem skłonność nawet i na początku ubiegłego wieku. Są to jednak żywe obrazy w wersji hardcore: zamiast real-life scen pasyjnych pojawiają się kultowe dzieła "skandaliczne", na przykład "Olimpia" czy "Śniadanie na trawie" Maneta (inne tropy, kierujące chociażby do świństw secesji wiedeńskiej, występują już bardziej aluzyjnie i pozostawię je pękającej głowie widza do samodzielnego rozrachunku).
W gdańskim "Portrecie damy" zbudowana z wielu planów konstrukcja (jest to podstępny typ przedstawienia, które trzeba obejrzeć kilka razy, aby móc zarejestrować wszystkie sceny), muzyka, a także sam temat (nie tylko osobliwy status głównej postaci, ale też jej los) odsyłają nas bezpośrednio do "Barry'ego Lyndona" Stanleya Kubricka. Powraca choćby słynne Trio fortepianowe Es-dur, op. 100, które w filmie towarzyszyło zarówno umizgom bohatera do lady Lyndon, jak i stanowiło muzyczny ekwiwalent rozpadu ich związku. Znów obserwujemy kostiumowy dramat rozgrywający się wśród angielskich wyższych sfer, w którego jednym z problemów fabularnych są gorzkie skutki małżeństw zawieranych ze względów finansowych.
Henry J. niby tetryk, a zrobił się świeżutki, jak tylko może być William S.
"Dosyć długo zastanawiałam się, czy Portret damy jest w dalszym ciągu aktualny. Jego adaptowanie przypomina mi wskrzeszanie Szekspira - tak jak zrobił to Warlikowski w Burzy. Za pomocą starego tekstu można mówić na przykład o współczesnym konflikcie na Bałkanach" - podaje przykład Kupryjanowicz. Założenie to udało się w całości - stara powieść została przywrócona życiu i nie spowoduje w nas niestrawności.
Powodem szoku nowością "Portretu" może być też nijakość, którą reprezentuje całkiem sporo współczesnych przedstawień teatralnych. Poprawię: może nie tyle nijakość, ile ich stonowanie, taki swoisty rodzaj humanizmu, wyraz dobrego smaku twórców i tak dalej. Nie do końca rozumiem, po co chodzić na takie rzeczy do gmachów teatrów i jeszcze po drodze zakurzyć się miejskim powietrzem. Lepiej (i uczciwiej) chyba poświęcić się wszelakim używkom, które zamiast intelektualnej papki zaserwują nam równie silne emocje co gdański show.
Łapczywie oddychająca świeżym powietrzem Isabela
"Isabela Archer jest wcieleniem idei wolności. U Jamesa wynika to z tego, że jest Amerykanką i nie zna konwenansów panujących w Europie. Dla nas stała się uosobieniem wolności obyczajowej, wolności w myśleniu, postrzeganiu innych osób, w patrzeniu z pominięciem stereotypów". Przez długi czas widz chce się identyfikować z tą postacią, lecz z czasem odkrywa ukryty w przedstawieniu jad - rozpoznaje, że to, kim Isabela jest, a kim chce być - to dwie osobne kwestie. Jednej z tych postaci nie wyjdzie z pożytkiem tak bezczelna szarada wizerunkowa.
Kompulsywne zwiedzanie świata przez żądną wciąż nowych wrażeń kobietę tylko ten rozdźwięk powiększa. Czujemy wraz z Izką gorący oddech gorsetu ignorowanych reguł społecznego pożycia (jakby odkładanych "na później"), które w każdej chwili mogą dogonić bohaterkę i zadusić w natłoku kostiumów.
"Pozostali bohaterowie reprezentują silne przywiązanie do tradycji i idących z nią w parze konwenansów. Ich fascynacja Isabelą jest ograniczaniem jej wolności i doprowadza wszystkich do klęski. Wolność w tak rozumianej Europie nie jest możliwa" - podsumowuje Kupryjanowicz. Pozostaje mi w tym momencie skapitulować z poczuciem smutku, że na wolność również i dziś nie ma zbyt wiele miejsca. W trakcie scenicznego "Portretu damy" można o tym zapomnieć (ileż tu atrakcji, o których nie wspomniałem ani słowa!), a w finale pozostaje się już tylko gorzko i solidnie spłakać.
* To nie jest wywiad, ale o kilka spraw autorkę odnowionej wersji tekstu Jamesa zapytać musiałem, bo po siedzeniu w pierwszych rzędach na "Portrecie damy" wychodzi się oszołomionym i mimo upływającego czasu, pozostaje się nadal bezradnym wobec tej zachwycająco bezecnej interpretacji XIX-wiecznej powieści.