Eklektyzm, emocje i eksperymenty

XXX edycja festiwalu teatralnego Divadelná Nitra, cz.2

W pierwszej części swojej recenzji zrobiłam wstęp pozwalający na umiejscowienie tego, czym jest festiwal Divadelná Nitra, oraz opisy zagranicznych spektakli pokazywanych na nagraniach (czy to w formie nagrań projektowanych na ekranie w teatrze, czy to dostępnych online). Teraz opowiem kilka słów o słowackich spektaklach pokazywanych na żywo i o ogólnych impresjach z festiwalu.

W czasie ceremonii otwarcia zaprezentowano „Wojnę i pokój" ze słowackiego Teatru Narodowego. Spektakl ten stanowił oczywiście opracowanie wielkiej powieści Lwa Tołstoja – i był to spektakl w środkach odpowiadający epickiemu rozmachowi tego pisarza. Marián Amsler, słowacki reżyser, autor inscenizacji, posłużył się adaptacją autorstwa m.in. Erwina Piscatora, która główny nacisk kładła na tematy społeczne zawarte w tym dziele. I to prawda – głównym kluczem do interpretacji tego dzieła, wydaje się, jest rozumienie różnych skomplikowanych relacji pomiędzy wszystkimi bohaterami przez pryzmat ich klasy społecznej, a także wynikających z niej nakazów i zakazów.

Był to spektakl iście spektakularny, to znaczy: pojawiły się w nim sceny bitew za spuszczanym ekranem i pokazywane na nim przez udział kamerzysty pokazującego bitwę za ekranem; często w ruch wchodziły ekrany boczne pokazujące to, co za kulisami. Amsler, jak dowiedziałam się w czasie rezydencji, słynie na Słowacji z używania multimediów (co nieuchronnie przetłumaczyłam na polski grunt kulturowy i pomyślałam o Garbaczewskim – jednak ten polski twórca zdecydowanie jest dużo bardziej twórczy, sprawniej posługuje się językiem multimediów, potrafi z nim eksperymentować. Poza tym, swoje najsłynniejsze spektakle stworzył już kilka lat temu – a spektakl pokazany w Nitrze był świeży). Dyskusyjne jest jednak, czy w przypadku tego spektaklu miało to sens – przypominało to trochę korzystanie z możliwości oraz środków Teatru Narodowego – generalnie ten spektakl też był klasyczny – najważniejsi byli aktorzy i to oni sprawiali, że przedstawienie oglądało się (przynajmniej mnie) bardzo przyjemnie. Pojawiły się też pewne niewyeksplorowane do końca wątki, takie jak postać Tołstoja-narratora, który czasem robił nawiązania do tego, że wszystko to, co dzieje się na scenie, jest tylko teatrem – miałam poczucie, że ten zabieg wraz z multimediami próbowały uwspółcześnić spektakl, który pomimo tego pozostawał jednak bardzo klasyczny z ducha (co podkreślała realistyczna gra aktorska, kostiumy z epoki oraz precyzyjna wierność książce).

Wart wspomnienia jest również spektakl „Borodáč or Three sisters", który opowiadał o życiu wielkiego słowackiego reżysera i aktora Jana Borodáča. Spektakl ten wyreżyserowała studentka Amslera, Júlia Rázusová w Teatrze Miejskim w Koszycach. Z jednej strony był ciekawy, dlatego że demitologizował postać reżysera (to trochę tak, jakby w Polsce ktoś postanowił zrobić spektakl o np. Leonie Schillerze) i pokazywał jego wady – ignorowanie żony i przemoc wobec niej, bliską współpracę z rządem komunistycznym oraz zatajenie mało znanych listów z pogróżkami za ową współpracę. Ciekawe były również plany spektaklu: mieszały się ze sobą fragmenty prób do wystawienia arcydramatu Czechowa z chronologicznie przedstawioną biografią tego człowieka teatru; innym zgrabnym akcentem były stroje aktorów grających w przedstawieniu – odtwórczynie aktorek-sióstr Prozorow nosiły suknie, na których nadrukowane zostały zdjęcia aktorek-odtwórczyń postaci w inscenizacji samego Borodáča. Interesujące były także różne poziomy teatralności – w pewnym momencie tematem była teatralizacja gry aktorskiej w przedstawieniu przygotowywanym przez postaci na scenie – ludzi teatru. Zresztą wokół tego kręciło się najwięcej scen komicznych w spektaklu. Mam jednak poczucie, że sam układ scen, styl gry, interpretacji postaci, wykorzystania scenografii był w jakiś sposób przestarzały. To znaczy – można go uznać za bardzo bezpieczny i klasyczny, ale jednocześnie nie powiedziałabym, żeby został nadzwyczajnie zrealizowany wewnątrz tej konwencji. Pomimo że to tematycznie bardzo interesujący spektakl, zabrakło mi w nim jakiejś świeżości wykonania. Możliwe jednak, że reżyserka (chyba jeszcze bardzo młoda) zmieni swój repertuar środków i bezpieczny styl wykonywania teatru – a że koncepcje ma świetne – warto o niej pamiętać.

W porównaniu z tym spektaklem zupełnie inny był performance „Blue is the Colour (or Why Rinse a Plastic Yoghurt Cup if Some People Fly to Thailand Four Times a Year)", który stanowił pewnego rodzaju fikcję polityczną na temat kraju na terenie obecnej Słowacji – miałby zostać wysiedlony i zasiedlony na nowo przy zupełnym zrekonstruowaniu zasad społecznych – tak, żeby stworzyć całkowicie zielone państwo. Pewne rozwiązania sceniczne były bardzo interesujące – takie jak rozdanie wszystkim widzom przycisków do oddawania głosów na pytania, które pojawiały się na rzutniku i dotyczące głównie funkcjonowania nowego państwa. Pod koniec spektaklu okazało się, że odpowiedzi były zapisywane: jedno z pytań brzmiało: „czy jesteś wegetarianinem?" – na sam koniec urządzenia zaczęły świecić na dwa kolory, które podzieliły ludzi z grupy, i mieliśmy wyjść przez różne wyjścia na zewnątrz. Czekał na nas poczęstunek (odpowiednio wegetariański i zawierający mięso) wraz z winem; co ciekawe, obie grupy były od siebie odgrodzone taśmą.

Charyzma performerów znacząco pomagała w trzymaniu poziomu całości pracy, ale przed najgorszym z moich zarzutów nie da się uciec: otóż wiele z kwestii poruszonych w spektaklu zwyczajnie stawiało pytanie o to, czy naprawdę performance był „proekologiczny", czy też tak naprawdę wyśmiewał wiele postulatów ruchów przeciwstawiających się zmianom klimatycznym. Sugerowałby to człon tytułu, „(or Why Rinse a Plastic Yoghurt Cup if Some People Fly to Thailand Four Times a Year)", na które nie dostajemy odpowiedzi w czasie spektaklu i przez to może brzmieć jak gorzka ironia, a także celowa, narastająca absurdalność przepisów prawnych potencjalnie przegłosowywanych w czasie trwania performance'u. No i same przyrządy do głosowania zostały stworzone z plastiku, częściowo połączonych gwoździami z drewnem, zawierały też elektronikę. Mam niejasne poczucie, że głos twórców, którzy produkują takie buble (jak wielkiego sensu by nie miały wewnątrz bardzo elegancko skrojonego dramaturgicznie spektaklu) i jednocześnie roszczą sobie pretensje do tworzenia spektaklu dotyczącego zmian klimatycznych, może nie być brany w stu procentach na poważnie.

Ostatnim spektaklem, który widziałam na festiwalu, jest „Lebensraum" w reżyserii Kateřiny Quisovej z teatru LAB działającego przy szkole teatralnej w Bratysławie. Z tym spektaklem miałam szczególny problem, dlatego że dyskusyjny wydał mi się wyłącznie dramat Horowitza, na podstawie którego zbudowano spektakl. Otóż dotyczył on hipotetycznej sytuacji, w której kanclerz Niemiec (kobieta – ale dramat ten powstał u schyłku lat 90-tych, więc proste uznanie ją za Angelę Merkel byłoby nie na miejscu) zaprosiła do Niemiec sześć milionów Żydów – tylu, ile zginęło w czasie II wojny światowej. Dramat zasadza się na tragikomicznych perypetiach bohaterów, którzy albo przyjechali do Niemiec i próbowali się asymilować, albo cierpieli przez ich przyjazd. Spektakl musiał powstać na fali kryzysu migracyjnego jako satyryczny i krytyczny głos dotyczący podobnych zjawisk, dlatego też jego wykorzystanie zastanawiało (bo problemy z multikulturowością przecież opierają się na innych sytuacjach niż przedstawiona). Niemiej w tym spektaklu aktorzy/performerzy (trudno mi zaklasyfikować to, kim byli, ale raczej performerami – przez dystans do postaci oraz używanie przede wszystkim własnej energii, nie naśladowanie cudzej) ciągnęli spektakl swoją nadzwyczajną energią, prosta scenografia dała się wykorzystać na mnóstwo sposobów, układ scen dramaturgiczny był bardzo sprawny, tak samo zresztą jak ruch sceniczny. Widać też było wielki entuzjazm performerów; mam nadzieję, że po szkole łatwo znajdą pracę na etat w teatrze, bo zdecydowanie na to zasłużyli.

Na podstawie tego, co widziałam, mogę powiedzieć, że z polskiej perspektywy teatr na Słowacji jest w jakiejś mierze bezpieczniejszy, bardziej klasyczny niż polski teatr, który podejmuje najgorętsze kwestie społeczne. Wyszło to na przykład przy „Wojnie i pokoju" – opisuje się ten spektakl jako wyczynowy w dużej mierze, wydaje się, przez to, że na Słowacji może mniej funkcjonować wystawianie powieści w Polsce (co u nas ma przecież korzenie w XX wieku i np. spektakle Lupy z lat 90-tych oraz wczesnych lat 2000 zyskały status przedstawień kultowych). Nie brakuje ciekawych rozwiązań, ale jakoś czuje się, że polski teatr jest rozdarty pomiędzy tradycją rosyjską a niemiecką i przetwarza je w twórczy, unikalny sposób. Tutaj brakuje mi tej unikalności, słowackie spektakle były przyjemne, ale – jak prosto by to nie zabrzmiało, dla mnie to jedno z głównych kryteriów poziomu spektaklu – niczego mi nie zrobiły. Aktorzy w zasadzie we wszystkich spektaklach reprezentowali sobą wysoki poziom, koncepty twórców były na troszkę niższym poziomie. Najbardziej podobała mi się „Wojna i pokój" ze względu na bardzo zgrabne streszczenie bardzo złożonej książki oraz na rewelacyjne, piorunujące wręcz aktorstwo głównych bohaterów (i, co ciekawe, na projekcie byłam odosobniona w tym odczuciu) i świetną scenografię, oraz „Lebensraum" – chociaż mam dużo wątpliwości co do tekstu samego dramatu, to sama dramaturgia, scenografia i – znowu – performerzy byli na bardzo wysokim poziomie.

W słowackiej kulturze teatralnej zainteresowało mnie to, że po większości spektakli publiczność wstawała w czasie owacji. Zastanawiałam się, czy wynikało to z tak zwanej „kultury festiwalu", z pewnego rodzaju euforii – słyszałam o niej, co prawda, tylko w przypadku festiwali muzycznych: są ludzie, którzy kochają wszystkie zespoły występujące w ramach jednego kilkudniowego wydarzenia, niezależnie od ich poziomu i tego, czy słucha się ich na co dzień. Możliwe, że tutaj działał ten sam mechanizm miłości wobec wszystkich spektakli.

Gdybym miała możliwość znów przyjechać do Nitry na festiwal – przyjechałabym. Był świetnie zorganizowany, łatwo było o pomoc w jakiejkolwiek sprawie ze strony wolontariuszy (którym należą się brawa za pracę i widoczną radość pomiędzy intensywności pracy). Uważam, że jest też ważny dla całej Słowacji – daje możliwość pokazania się interesujących (bo pomimo różnych mankamentów poszczególnych spektakli jestem pewna, że wszystkie można za takie uznać) spektakli rodzimych oraz zagranicznych. Wydaje mi się, że zwłaszcza część zagraniczną powinno się uznać za ważną – dlatego że na pewno pomaga ona ożywić myślenie o teatrze. Jestem na przykład pewna, że dla Słowaka zainteresowanego teatrem, który wcześniej nie miałby styczności ze spektaklami zza granicy i w Nitrze zobaczyłby „Necropolis" czy „Mailles", zmieniłby swój sposób myślenia o teatrze. Stąd ta siła festiwalu – uczy, pozwala zyskać nowe perspektywy, kształci gusta (bo wszystkie spektakle były zupełnie inne), prezentuje twórców świeżych i uznanych.

Brawa dla dyrekcji, organizatorów, kuratorów, koordynatorów, wolontariuszy, tłumaczy i słowackich krytyków za współtworzenie tego wyjątkowego wydarzenia.

Ewa Mazgajska
Dziennik Teatralny Nitra
29 listopada 2021

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...