Emocjonalna huśtawka
"Sprawa. Dzieje się dziś" - reż. Martyna Majewska - Teatr Polski w BydgoszczyTeatr Polski w Bydgoszczy już przed festiwalem Nie/podległej zapowiadał, że chce wrócić do starej, dobrej tradycji, wystawiania na nim własnej premiery. Postawił na "Sprawa. Dzieje się dziś" w reżyserii Martyny Majewskiej i dramaturgii Darii Sobik.
Rzecz traktuje o aborcji, ale w latach 30., gdy ten problem załatwiało się faktycznie wieszakami, które dzisiaj stały się jednym z symboli Czarnego Protestu, szydełkiem, czy twardymi gałęziami łopianu. Kobiety narażały się tym samym na wykrwawienie lub zakażenie. Często kończyło się to dla nich śmiercią, ale już wtedy było im wszystko jedno.
Po raz pierwszy sztukę "Sprawa Moniki" w reżyserii Zofii Modrzewskiej wystawiono w Bydgoszczy w 1946 roku. Jej premiera jednak miała miejsce wcześniej, w 1932 roku. Autorką tekstu była Maria Morozowicz-Szczepkowska. Okrzyknięto go jednym z pierwszych feministycznych w kraju, ale już kolejny, "Typ A" wywołał skandal. Po raz pierwszy na deskach teatru pokazano ciało nagiego mężczyzny. Jak można się domyślać, autorka musiała zmierzyć się z krytyką recenzentów oraz szyderczymi dowcipami i uszczypliwościami zszokowanej widowni.
Majewska i Sobik postanowiły "Sprawę Moniki" uwspółcześnić, przełamując jego klasyczną konwencję, wtrąceniami (pęknięciami) prof. Lwa Starowicza, piosenkami, fragmentami recenzji, traktatów filozoficznych, czy własnymi anegdotami, choć to niezbyt fortunne określenie, bo większość z nich jest tragiczna.
Gdy dochodzi do pierwszego pęknięcia, Dagmara Mrowiec-Matuszak robi nam wykład o rozwoju zarodka, typowo szkolny, łopatologiczny, przyspieszony kurs z zakresu biologii. Truchleję - jeśli tak będzie to wyglądać dalej, to nie wróżę euforii wśród widzów - myślę sobie. Na szczęście z każdym kolejnym pęknięciem robi się coraz ciekawiej.
Gdy podczas konferencji prasowej Małgorzata Witkowska wspominała, że sztuka oparta jest na ciągłości psychologicznej postaci, którą to już dość rzadko stosuje się w teatrach, można by to samo powiedzieć o "wtrąceniach". Również w nich emocje narastają powoli, aż do kulminacji, gdy Dagmara Mrowiec-Matuszak wspomina o krwotoku podczas własnego porodu. Choć w sumie nie mówi wiele, bo jak sama twierdzi "zapomniała, o czym miała opowiedzieć".
Jest też wyjaśnienie, skąd te pęknięcia, czym jest kintsugi, od razu poparte przykładami, o małym biuście, wargach sromowych jak grzechotki i pokazywaniu jak byłam i mała i gdy jestem już duża, tylko, że w teatrze.
A propos nagości, jej też w spektaklu jest dużo, od samego początku, gdy Dagmara wchodzi na scenę kompletnie naga, aby się ubrać, przez stroje uszyte z tiulu (scenografia i kostiumy Anna Haudek), dość sztywnego i niewygodnego, po nagie ciało mężczyzny oblane złotym brokatem, kogoś na kształt greckiego boga Erosa.
Jest też mężczyzna, sprawca całego dramatu, nieobecny fizycznie, jednak dający w kość wszystkim paniom, sprawca wielu ciąż - chciałoby się zanucić - w rzeczywistości tylko jednej, nie tej wyczekiwanej rzecz jasna. Jureczek pojawia się na filmie bo, już obowiązkowo, w teatrze musi być projekcja video (VJ Emiko), w zapętleniu filmowym je lody z ukochaną.
Jest też muzyka na żywo - ciekawa postać Iny West, choć w spektaklu głównie śpiewa "dzyń, dzyń, dzyń" to jednak jej rola i wpływ muzyki przez nią "produkowanej" jest ważnym elementem spajającym całość. Momentami czyta też fragmenty tekstu, jakby nienachalnie wciskała się w sztukę zaznaczając swoje istnienie w niej jako artystki.
Scenografia jest bardzo umowna. Centralne miejsce zajmuje biały pokój, do którego żadna z postaci nie wchodzi, bo stanowi ułudę szczęścia, którego fundamenty z każdą minutą osuwają się w przepaść. Jest też wanna, a w niej woda do picia, mycia i topienia się w jednym. Z drugiej strony czarny piach, a to wszystko spowija morze włosów. Ocean włosów. Takich z podłogi, po czesaniu, obcinaniu, depilacji, farbowaniu. Są też dwa ekrany, na których oglądamy bajkę, Jureczka, Erosa, i jakieś architektoniczne rysunki. Każdy z ekranów przymocowany jest do podłogi w poprzek małej sceny, po skosie. Linki są przynajmniej cztery i nieustannie przeszkadzają aktorkom w poruszaniu się. Trudno doszukać się w tym ukrytych znaczeń. Bo jeśli przechodzenie pod, nad, podnoszenie nóg, schylanie się ma coś symbolizować to chyba tylko irytację. Ostatecznie Paulina Wosik kończy premierę prawie z uszczerbkiem na zdrowiu, zahaczając o jedną z lin okularami, które z trzaskiem spadają na scenę. I po co, a właściwie dlaczego jeden z tych ekranów (tylko jeden) na samym końcu powoli opada na ziemię - nie mam pojęcia.
Ten spektakl wart jest zobaczenia przede wszystkim z jednego powodu. Przyświeca mu zasada, że czego się dobrze nie scali to się dogra. Fantastyczna jest gra aktorek. One coraz bardziej hipnotyzują, a od połowy nie można już od nich oderwać wzroku. Małgorzata Witkowska apogeum swoich możliwości przechodzi w autoprezentacji o idealnym makijażu dla kobiet dojrzałych, Paulina Wosik, gdy ratuje przyjaciółkę z próby samobójczej, a Dagmara Mrowiec-Matuszak wali między oczy przez cały spektakl. Jest obrazoburcza, skandalizująca i... fantastycznie pije mleko z miseczki. To one są w tym spektaklu złotym lakiem. One są kwintesencją kintsugi.
Śmieszą tylko wierszyki o cipie i chuju, śmieszą kilku mężczyzn na widowni, inni nie wiedzą, czy wypada, czy nie wypada w teatrze się z tego śmiać... no i to przecież jakoś dziwnie brzmi w ustach kobiet.
Reszta już taka śmieszna nie jest, dla obu płci.