Emocjonalna wyżymaczka

"III Furie" - reż. Marcin Liber - Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy

To prawdziwie furiacka, ale artystycznie domyślana opowieść o Polsce i wielkie zwycięstwo teatru, jako enklawy, w której mówi się bardzo bolesne i jeszcze bardziej niechciane prawdy. Legnickie "III Furie" w reżyserii Marcina Libera są jak emocjonalna wyżymaczka. To świetnie zagrane przedstawienie z muzyką na żywo w wykonaniu zespołu Moja Adrenalina

„Poruszam się na pograniczu kiczu, wąziutką ścieżką, z lewej prawda, z prawej kicz” napisał wiele lat temu Andrzej Poniedzielski, a śpiewała Elżbieta Adamiak. Gdyby legnicki spektakl oceniać wyłącznie jako skomponowany z tekstu i fabuły, bezspornie balansowałby na tej cienkiej granicy. Dzięki reżyserskiej robocie, pomysłom inscenizacyjnym i grze aktorów radykalnie feministyczny manifest ideowy odleciał w rejony zarezerwowane dla sztuki, w których „co” jest nawet mniej ważne niż „jak”.

Na legnickiej Scenie na Piekarach odegrano spektakl, który – bez „ą” i „ę” czyli bez nadmiernego certolenia się – daje w pysk, dokłada bejsbolem w łeb, wkręca w szybkoobrotową wirówkę, by na koniec zostawić widza w totalnym emocjonalnym rozedrganiu. Nic tylko pić przez tydzień.

Historia Dzidzi, dziecka potworka bez kończyn i z wodogłowiem, które rodzi się w rodzinie obciążonej wojennym, zbrodniczym grzechem jako kara i wyrzut sumienia jest obrzydliwie groteskowa. Odrażająca i absurdalna do granicy, po przekroczeniu której śmiech zamiera na ustach. Wszak matka-Polka ma rodzić bohaterów, których pośle się na kolejną zawsze słuszną wojnę, a nie kadłubki, z którymi nie wiadomo co począć. Sprzedać na mięso na bazarze? Oddać Kościołowi na kolejną świętą, która będzie atrakcją turystyczną i ikoną dowodzącą, że da się żyć, skoro inni mają gorzej?

W sztuce zakwestionowano wszystkie dogmaty, na których oparto romantyczny i fałszywy do bólu polski etos narodu wyjątkowego, co to za waszą i naszą, za wiarę i niepodległość i do ostatniej kropli z żył. „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz…”, bo przecież „Jeszcze Polska nie zginęła”.

Takie hity nie mogą przecież wypaść z narodowej listy przebojów. Narodu mężczyzn, bo bohaterstwo, jeśli nawet najbardziej podejrzane, przypisane jest tylko tej części Polski. Matka-Polka ma rodzić w bólu i cierpieć przez całe życie. Za winy popełnione i przypisane, za wszystko. Bo prawdziwy Polak, nawet jak da ciała na maksa, rąbnie browara, przeżegna się krzyżem, wdzieje tandetną czapkę w narodowych barwach i wszystko kanonicznie usprawiedliwi – wszak ma swoją mantrę na takie okazje: „Polacy, nic się nie stało…”.

Tekst Sylwii Chutnik (laureatka Paszportu Polityki), czyli historię Dzidzi, dopełniła Magda Fertacz wątkiem już nie tylko groteskowym, ale skrajnie obrazoburczym, bo wyciągniętym z narodowej niepamięci. Autorka bezczelnie sięgnęła po prawdziwą spowiedź byłego żołnierza AK, który – niczym pies wojny – polubił zapach krwi, nawet tej przelewanej dla osobistej satysfakcji i radości z zabijania. – Gdy czytałam te wspomnienia (wydany przez Kartę „Egzekutor” Stefana Dąmbskiego) to wymiotowałam – przyznała sprawczyni tego suplementu na przedpremierowym spotkaniu w teatralnej kawiarni.

Teatr to jednak nie tylko treść, ale i – może przede wszystkim - forma. Nie było łatwo ją nadać temu manifestowi feminizmu, wściekłemu i chyba niemożliwemu do spełnienia wołaniu o Polskę normalną, bez mitów budowanych na powstańczych barykadach i zrywach, na kosach i styropianach każdej kolejnej epoki. Na niezgodzie na Polskę (kobieta) celebrującą narodowo-katolicki (męski) kult cierpienia.

Wszystko dzieje się na praktycznie pustej, pozbawionej scenografii scenie. Domyka ją mural (malunek) narodowych potyczek, uwspółcześniony (nawet lokalnie, sfotografowaną i symboliczną, ale do bólu prawdziwą sceną dramatu Lubina rozstrzelanego przez ZOMO w pierwsze lato stanu wojennego), ale nadal pozostający w konwencji słynnego płótna Jacka Malczewskiego („Melancholia”).

Warto spojrzeć na ten obraz (wpisać nazwę w google), by zrozumieć, że właśnie on nadał formę całemu przedstawieniu. Na scenie, jak na obrazie (i współczesnym mu „Weselu” Wyspiańskiego), zobaczymy korowód polskich dziejów i zdumiewającą niemożność wyjścia z ram. Bez znaczenia będzie, czy zobaczymy w tym bezradny chocholi taniec, czy tylko groteskowego poloneza kosynierów. A nawet Melancholię w czarnej szacie.

Ten spektakl w zadziwiający sposób nawiązuje do teatru antycznego i przypisanej mu katarktycznej roli. Wali na odlew po oczach, z ozdrowieńczą nadzieją (na wyrost). Ale także z odważnie wyrażonym pesymizmem, że w tym naszym kraju nawet święty Boże nie pomoże. Choćby był, mniej świętym, za to ważnym, bogiem greckiego Olimpu.

 W najpiękniejszej, jaką znam, antywojennej balladzie, padną wszak ze sceny pytania, gdzie ci chłopcy z dawnych lat, gdzie dziewczęta, gdzie mogiły i żołnierzy kwiat… Kolejny raz będzie bolało, jak gwałcąca uszy muzyka warszawskiego zespołu Moja Adrenalina (grali w głośnym filmie „Essential Killing” Jerzego Skolimowskiego).

„III Furie” to spektakl, do którego nie przystaje głupkowata ocena-pytanie, jak się podobało. Teatralna muza Talia najwyraźniej ukochała sobie Scenę na Piekarach (zaczęła się w 2004 roku od głośnego „Made in Poland” Wojcieszka), obrzydliwy do bólu barak na betonowym osiedlu.

Pozornie równie odrażający, jak ten zdumiewający spektakl i tkwiące w nim piękno bólu i bolesnej prawdy, z rewelacyjną, zdyscyplinowaną grą aktorów (nikogo nie wyróżnię, bo to prawdziwie zespołowa gra). Jeśli opowiadać o Polsce bez grepsu, cenzury, mieszczańskiej hipokryzji i zakłamania, to właśnie tak.

Zresztą, to trzeba zobaczyć i przeżyć. Bo „kto wie czy było tak…” Verstehen? Dla pokolenia, które woli zdrowie od zdrowasiek (hasło z tegorocznej manify) pozycja obowiązkowa. O sponiewieranej Ojczyźnie-Matczyźnie nie warto już mówić zakurzonym wierszem.

Grzegorz Żurawiński
www.lubin.pl
19 marca 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia