Entropia Tyrone albo wszystko zostaje w rodzinie

„Pewnego długiego dnia" - scen. i reż. Luk Perceval - Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie

Luk Perceval powraca do Narodowego Teatru Starego w wielkim stylu. Ostatnia premiera na krakowskich deskach „Starego" to sztuka na podstawie Long Day's Journey into Night Eugene'a O'Neilla. Po przedstawieniu, podczas którego głębiej i głębiej wnikamy w opowiadaną historię, trudno powstrzymać zachwyt i okrzyki triumfu nad tragicznymi dziejami rodziny Tyronów.

Po prawej stronie sceny stoi fotel, za nim zawieszony jest szeroki ekran, który wchodzi niemal w kulisy. To cała scenografia. Na fotelu zasiada Mary Tyrone (Małgorzata Zawadzka), na oparciu - jej mąż James (Roman Gancarczyk) otaczający ją ramieniem. Idylliczny obraz przekomarzającego się pewnego długiego dnia ze sobą małżeństwa z trzydziestoletnim stażem. Z czasem w tą idylliczność wdzierają się fałszywe nuty: nerwowe spojrzenia, słowa przepełnione niepokojem, jakąś ukrywaną wstydliwą albo złowieszczą tajemnicą. Do rodziców dołączają dwaj dorośli synowie: Jamie (Łukasz Stawarczyk) oraz Edmund (Mikołaj Kubacki). Ich rodzinne rozmowy, zrazu wyglądające na zwykłe przekomarzanie się, stopniowo zaczynają odkrywać czające się w nich żale, pretensje, słowa, których padło za dużo, i te, które nigdy nie padły.

W tej rodzinie, poza pokojówką i jedyną towarzyszką pani domu, Cathleen, wszyscy zmagają się z uzależnieniami: czy to od alkoholu, czy leków, czy narkotyków. W tej rodzinie wszyscy są współuzależnieni, z jednej strony walcząc z dewastacją, jaką te używki spowodowały w rodzinie, z drugiej zaś zmęczeni bezskutecznymi terapiami, przymykając oko i cicho się godząc z kolejnymi epizodami alkoholowymi Jamesa czy narkotycznymi Mary. Nawet choroba uzależnionego Edmunda nie jest w stanie przebić się przez tą lustrzaną ścianę.

Oszczędna scenografia, dym wyłaniający się zza aktorów, symbolizujący mgłę, która dręczy mieszkańców domku, efekty światła, która to dopełnia obraz, to kieruje naszą uwagę lub wyostrza niektóre akcenty sztuki – to rama, w której Luk Perceval buduje właściwą grę napięć. Dzięki temu, że spektakl nie jest przebodźcowany, że reżyser przemawia stosunkowo prostymi środkami wyrazu, płynąca historia, początkowo sielankowa, zgrzyta nam w zębach. Stopniowo widzimy, jak w tym pięknym obrazie pojawiają się przetarcia, ryski, rysy i pęknięcia. Jak szkło otaczające rysunek pęka na naszych oczach. Dźwięki muzyki, niemal tak ascetyczne, jak scenografia, podkreślają niejednoznaczności. Jest jednak coś, co rozbija ten obraz – rodzaj ironii, która bezpiecznie nas uziemia: to narracja, prowadzona głosem Cathleen. Świetny jest to zabieg, przecież w dramacie O'Neilla didaskalia bardzo szczegółowo nakreślają okoliczności akcji. Jednocześnie ten lekko ironiczny (a czasem bardzo ironiczny) uśmiech pozwala zmniejszyć lub rozładować wyczuwane napięcie.

Luk Perceval nie stworzył opus magnum imponującego rozmachem czy rozbudowanymi środkami przekazu. W centrum spektaklu umieścił obraz rozpadającej się rodziny, którą toczy rak wieloletnich uzależnień i współuzależnień. Ten rozpad widać w relacjach postaci: z początku ma się wrażenie, że rodzice i synowie tworzą swoisty sześcian, w którym żaden z boków nie może zbliżyć się do pozostałych. Te relacje są tak mocno naciągnięte, że jakikolwiek ruch może doprowadzić do wybuchu. Jednocześnie początek spektaklu – ta istna sielankowa rozmowa pomiędzy małżonkami - nie sygnalizuje rozpadu. Między postaciami zbudowano imponujący wachlarz napięć, relacji, które doprowadzają z czasem do mniejszych i większych eksplozji rezonujących w naszych głowach. Wstrząsająca jest gra Małgorzaty Zawadzkiej jako Mary: niespokojnej, kruchej, zagubionej pomiędzy miłością do rodziny a swoim uzależnieniem, spajającej ukochanych mężczyzn i jednocześnie będącej przyczyną ich wzajemnej nienawiści. Mary zmienia humor tak często, jak stroje, wydobywając na wierzch z ogromnym trudem człowieka uzależnionego, skoncentrowanego na swoich potrzebach, troskę o uzależnionych i współuzależnionych męża i synów. Jej stan podsumowuje w ostatniej scenie Jamie, nazywając ją Ofelią. W jednej z najbardziej symbolicznych i porażających scen spektaklu. Roman Gancarczyk, Łukasz Stawarczyk i Mikołaj Kubacki zagrali nie mniej zagmatwane postacie – pogrążone w beznadziei, tak bardzo skrzywdzone i tak bardzo... uzależnione.

Nie można uciec od aktualności problemu, który w swoim dramacie, w sposób mocno autobiograficzny, poruszył O'Neill, a w spektaklu – Perceval. Reżyser w wywiadach podkreśla ciągłe towarzyszenie nam tego tematu w społeczeństwie, nie tylko w rodzimych dla dramatopisarza Stanach Zjednoczonych, ale wszędzie. Nie chcę rozpisywać się o frazesach, jakim problemem dla całej rodziny jest uzależnienie jej członka, czy to od leków, alkoholu, substancji psychoaktywnych czy innych używek. Jednym z najmocniejszych – oprócz tego – akcentów spektaklu, była postawa rodziny Mary wobec uzależnionych: takiego prawdziwego zmęczenia tą ciągłą walką, złudzeniami, śledzeniem każdego kroku, patrzeniem na ręce, koniecznością bycia bardziej strażnikiem, kontrolerem niż mężem i ojcem. Oni wiedzieli, że kobieta, idąc do sypialni, za chwilę będzie roztrzęsionymi dłońmi dawkować sobie swój największy sens życia. Wiedzieli. I na chwilę, dając wytchnienie sobie i jej, zapominali o inwigilacji. Niełatwo jest oddać klimat tej miłosiernej, wzruszającej rozpaczy, ale mistrzowsko oddali to Gancarczyk, Kubacki i Stawarczyk. Na finiszu sezonu Narodowy Teatr Stary zaprezentował spektakl, który za kilka miesięcy będziemy mogli znów oglądać z niepokojącym uczuciem deja vu. Jeden z tych spektakli, na które czeka się latami.

Chyba najtrudniej pisze się o spektaklach, z których wychodzi się w stanie absolutnego zauroczenia.

Maria Piękoś-Konopnicka
Dziennik Teatralny Kraków
1 lipca 2023
Portrety
Luk Perceval

Książka tygodnia

Wyklęty lud ziemi
Wydawnictwo Karakter
Fanon Frantz

Trailer tygodnia

Wodzirej
Marcin Liber
Premiera "Wodzireja" w sobotę (8.03) ...