Falstart w Narodowym Starym Teatrze

"Dom Bernardy A." - reż. Alejandro Radawski - Narodowy Stary Teatr w Krakowie

Najnowszy spektakl Narodowego Starego Teatru w Krakowie - "Dom Bernardy A." w reżyserii Alejandro Radawskiego - to skrzyżowanie "Korony królów", paździerzowego serialu historycznego TVP, ze "Star Trekiem". Czyli kolizją dwóch światów, kompletnie do siebie nieprzystających. Żeby tylko dwóch. Problem w tym, że polsko-argentyński reżyser, Alejandro Radawski, nie wie za bardzo, po co pokazuje nam na scenie przedstawienie w oparciu o twórczości Lorki, nie ma pomysłu na współpracę z aktorkami, nie wie nawet, po co używa języka współczesnego teatru.

Bo że go zna, nie mam wątpliwości. Błyskające, kolorowe światła, projekcje na ekranie w tle, niwelowanie granicy między widownią a sceną. Nic niestety z tego dla widza nie wynika poza wrażeniem, że uszyto ten spektakl z zupełnie nieprzystających do siebie elementów, które nijak się ze sobą nie komunikują. To samo dotyczy aktorek. Brak jakiejkolwiek więzi między nimi.

Na scenie nie ma przepływu energii ani dialogu. Trzy najmłodsze aktorki, wciąż jeszcze studentki AST (dawniej PWST) nie udźwignęły zadania, jakim był ten spektakl. Grają bez różnicowania amplitudy nastrojów. A wszystko to niestety nawet nie wina samych aktorek, ale braku reżyserskiego oszlifowania. Zresztą podobnie jest z dużo bardziej doświadczonymi artystkami sceny - Ewą Kolasińską i Iloną Buchner. Jedna gnie się i gestykuluje, druga cedzi przez zęby poszczególne kwestie, recytując i dobitnie podkreślając poszczególne słowa, jakby od tego zależało, czy będzie przekonująca. Nie jest - mówię od razu. Wszystkie krążą bez celu po scenie. Wybiegają, by za chwilę powrócić.

Źle wypada niestety także estetyczna strona spektaklu. Ani powłóczyste stroje, dziwaczna zupełnie wariacja na temat hiszpańskiej mody, ozdobiona koronkami (już wiecie skąd skojarzenie z "Koroną królów", które nasuwa się od samego początku spektaklu), ani fryzury, ani makijaże - nic tu nie ma pozostaje ze sobą w kontakcie. Do tego ta umowna scenografia, czyli walce różnej wielkości - na których aktorki to przystają, to znów je przesuwają - których obecności nic właściwie nie tłumaczy. A właśnie zabawa z nimi to jedna z ich nielicznych aktywności scenicznych, wypełniająca tę godzinę i 20 minut.

Z tego wszystkiego niestety wyłania się propozycja teatralna, która wydobywa całą archaiczność tego tekstu. Jakby reżyser przeczytał go bez zrozumienia i bez zadania sobie pytania, co dzisiejszy widz mógłby z tego tekstu wydobyć.

To o tyle zaskakujące, że żyjemy w Polsce spod znaku "Czarnego Protestu". Kobiecy głos jest wyraźnie słyszalny. Tymczasem opowieść tocząca się między mieszkankami domu Bernardy A. trzeszczy sztucznością i brakiem jakiejkolwiek prawdy. A to wszystko powoduje z kolei, że widz właściwie ogląda beznamiętnie kolejne sceny, nie daje się wciągnąć w opowieść o kobiecie, jej służącej i córkach rywalizujących o tego samego mężczyznę. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że gdy podczas jednej z projekcji oglądamy śmierć bohaterki, widzowie zaczynają się... śmiać. Lejąca się krew ma w sobie realizm horrorów klasy B (albo wspomnianej "Korony królów").

Z tego wszystkiego powstał nie "Dom Bernardy A.", ale raczej "Arszenik i stare koronki". Arszenik - dla widzów, stare koronki - dla aktorek.

Ale chcę wierzyć, że to falstart dyrektora, bo w istocie postawienie jako na wyczekiwaną premierę na spektakl, w których zagrała ostatecznie jedna (sic!) aktorka tej sceny, a skład uzupełniono osobami z zewnątrz, wydaje się krokiem wynikającym z nerwowości pierwszych tygodni pracy w Narodowym Starym Teatrze. To nie był przemyślany gest. Zobaczymy, jaka będzie kolejna premiera - "Masara" - gdzie wystąpi znaczna część zespołu, na dużej scenie.

Łukasz Gazur
Dziennik Polski online
24 stycznia 2018

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia