Fani musicalu - do Bytomia

"My Fair Lady" - reż. Robert Talarczyk - Opera Śląska w Bytomiu

Jak zostać prawdziwym dżentelmenem? Po pierwsze: niezbędne są dobre maniery, wrodzona elegancja i wykształcenie. Przyda się skórzany portfel, a w nim plik banknotów i stosik kart, najlepiej złotych i do bankomatu. Ewentualnie jeszcze jakaś dama u boku. W „My Fair Lady" to proste zagadnienie urasta do rangi problemu. Jasną z pozoru sytuację znacznie komplikuje fakt, że pretendent do roli dżentelmena wcale na to miano nie zasłużył, a potencjalna dama nie potrafi nawet poprawnie wymówić słowa savoir-vivre, nie mówiąc już o przestrzeganiu owych zasad.

„My Fair Lady" to historia oparta na motywach „Pigmaliona" Georga Bernarda Shawa – irlandzkiego dramaturga i prozaika, który w 1925 został laureatem Literackiej Nagrody Nobla. Brak zgody na muzyczną adaptację tekstu i kwestia czystości gatunkowej wydawały się być przeszkodami nie do pokonania. Jednak ostatecznie musical powstał dzięki wytrwałości duetu artystycznego: Fredericka Loewe'a i Alana Jay Lernera. Bez praw pracowali na sukces pięć miesięcy. Udało się. Zawrotna kariera „My Fair Lady" rozpoczęła się w latach sześćdziesiątych, a dziś opowieść o metamorfozie ulicznej kwiaciarki należy już do klasyki musicalu światowego. Jej polska prapremiera miała miejsce na deskach Operetki Poznańskiej w roku 1964, natomiast spektakl w reżyserii Roberta Talarczyka to już dwudziesta piąta realizacja tego tytułu w naszym kraju.

Z każdą kolejną autorską próbą interpretacji „My Fair Lady" rośnie poziom trudności, a dodanie czegoś nowatorskiego od siebie jest prawdziwym wyzwaniem dla twórców. Co więc wyróżnia przedstawienie, które od 11 maja 2013 roku możemy oglądać na scenie Opery Śląskiej w Bytomiu? Przede wszystkim to, że Eliza Doolittle (w tej roli Agnieszka Rose) przed przemianą mówi gwarą śląską. Pomysł innowacyjny, aczkolwiek mam wrażenie, że niekoniecznie konsekwentny. Kiedy profesor Higgins próbuje zgadnąć jakim brytyjskim dialektem posługuje się bohaterka, mimochodem pojawia się pokusa naprowadzenia biedaka na odpowiedni trop, dosadnym: To je naszo śląsko godka, pieronie. Zmiany polegające na wprowadzeniu elementów lokalnych widoczne są tylko w warstwie słownej (wyłączając tekst śpiewany), co trochę zaburza spójny odbiór przedstawienia. Co więcej, dotyczą tylko i wyłącznie Elizy, dlatego pojawienie się orkiestry górniczej czy pary w regionalnych strojach w jednej ze scen zbiorowych wydaje się być mało  umotywowane, co oczywiście nie zmienia faktu, że inicjatywa jest ciekawa.

Nie ulega jednak wątpliwości, że głównym źródłem komizmu w „My Fair Lady" są zabawne sytuacje. W scenie pojawienia się Elizy w Ascot, Higgins i jego matka starają się za wszelką cenę uniknąć towarzyskiego blamażu, sprowadzając wszystkie rozmowy podopiecznej do niezobowiązujących konwersacji na bezpieczne w ich mniemaniu tematy: zdrowie i pogoda. Poza tym za przykład można tu podać większość wydarzeń rozgrywających się w domu profesora, podczas lekcji poprawnej wymowy. Najbardziej istotne są aktualnie brzmiące dialogi między postaciami, których słucha się wyjątkowo przyjemnie. Duża w tym zasługa Tomasza Domagały - autora nowego przekładu libretta i tekstów wszystkich piosenek. Z tymi ostatnimi orkiestra i chór Opery Śląskiej pod kierownictwem muzycznym Andrzeja Knapa dobrze sobie radzi. Interesujące aranżacje nieśmiertelnych przebojów musicalowych w połączeniu z współczesnym tłumaczeniem wpadają w ucho i ładnie wpisują się w linie fabularną spektaklu.

Aktorsko spektakl raczej bez zarzutu, ze szczególnym uwzględnieniem roli Artura Święsa. Odrobinę nieprzewidywalny, czasem denerwujący, w innych scenach rozśmieszający. To bez wątpienia najlepsza kreacja aktorska w bytomskim „My Fair Lady".

Podobnie jak w oryginale, wszystkie wydarzenia rozgrywają się w Anglii. I chociaż Talarczyk manifestuje uniwersalizm musicalu, to konkretyzacja miejsca akcji podkreślana jest chyba na wszystkie możliwe sposoby. Ze sceny pozdrawia nas księżna Diana, z prospektów spogląda królowa Elżbieta, a motyw brytyjskiej flagi powtarza się nawet na kostiumach postaci. W tle obowiązkowo Big Ben i charakterystyczna budka telefoniczna, która w zależności od okoliczności zmienia się w kanapę.

Dekorację zaprojektował dwuosobowy team: Katarzyna Sobańska i Marcel Sławiński. Bardziej znani jako twórcy scenografii filmowej, m.in. do „Młyna i krzyża" Lecha Majewskiego, „W ciemności" Agnieszki Holland czy bijącego ostatnio rekordy popularności filmu „Jesteś Bogiem" w reżyserii Leszka Dawida. W „My Fair Lady" skonstruowali magiczny świat londyńskiego przedmieścia, skąpanego w blasku ulicznych latarni.

Dopełnieniem plastycznych obrazów jest ruch sceniczny. Jakub Lewandowski odpowiedzialny za choreografię wywiązał się ze swojego zadania koncertowo, zamieniając musical w przebojowe widowisko. Naprawdę trudno nie zachwycić się niektórymi rozwiązaniami. Świetna scena z policjantami i jeszcze lepsza sekwencja tańca koni na wyścigach w Ascot. Brawa za rozmach i pomysłowość.

Znakomita muzyka, sprawdzone libretto, scenografia, choreografia, kostiumy, brawurowo poprowadzone muzycznie przez Andrzeja Knapa orkiestra i chór Opery Śląskiej, dobrze zaśpiewane znane i lubiane songi oraz niezłe, chociaż momentami nazbyt brawurowe aktorstwo stanowią siłę tego przedstawienia. Myślę, że bytomskie „My Fair Lady" zostanie docenione przez publiczność, która już od dłuższego czasu nie może się doczekać dobrego musicalu. Dotyczy to głównie programowo zajmującego się tym gatunkiem Teatru Rozrywki, ostatnio nie rozpieszczającego swoich fanów udanymi realizacjami. Czyżby jego rolę miała przejąć Opera Śląska? Nie wiem, czy byłoby to najszczęśliwsze rozwiązanie, ale póki co wielbiciele musicalowych standardów mogą spokojnie kierować swoje zainteresowanie w stronę Bytomia, bo tam powstał spektakl, który sprosta gustom większości wyznawców teatralno-muzycznego szaleństwa, jakim jest musical.

Magdalena Tarnowska
Dziennik Teatralny Katowice
6 czerwca 2013
Portrety
Robert Talarczyk

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia