Fantasmagoryczność snu

"Ulica krokodyli", Teatr Formy we Wrocławiu

"Ulica krokodyli" to doświadczenie, które trudno zapomnieć. Mimodram w reżyserii Józefa Markockiego oddziałuje na widza synestetycznie: wbija się w pamięć widza zapachami, obrazami i dźwiękami. Wpisana w pantomimę siła kreacyjna ożywia wyobraźnię odbiorcy i sprawia, że człowiek z niechęcią zostaje odczarowany z sugestywnego świata magii.

Kameralna przestrzeń sali Teatru Formy, ulokowanej w budynku Kina „Lwów”, budzi skojarzenia z ubogimi, wiejskimi izbami: szare i zimne ściany nadgryzione przez ząb czasu tworzą aurę niepokoju i tajemniczości. Po prawej stronie sceny żarzy się mętne światło, lekko deformując i niewyraźnie oświetlając od dołu korpus znieruchomiałego za zabrudzoną i zaparowaną szybą Józefa (Tomasz Żytka). Budzi się dzień, a wraz z nim pantomimiczny świat inspirowany prozą Brunona Schulza. Najpierw zaczynają subtelnie pulsować dźwięki, potem błyska światło latarni. W surowym wnętrzu sali zarysowują się stopniowo elementy scenografii: w głębi sceny powiewa płócienna kotara, zza której przeziera kształt drabiny. Na środku sceny – stół i trzy krzesła; po lewej stronie – łóżko, na którym zakopany w bieli zmiętej pościeli śpi ojciec Józefa (Grzegorz Szymczyk). Sugestywnym ruchem i gestem będzie Adela (Ewelina Ciszewska) wytrącać ze znieruchomienia, a to wprawiać w senny ruch kreowanego świata Jakuba i jego syna.  

Kanwę mimodramu tworzą proza, rysunki oraz wątki biograficzne Schulza, stąd w spektaklu czynności kojarzone z życiorysu Drohobyczanina (np. natchnione portretowanie szwaczki) czy rekwizyty zaczerpnięte z treści opowiadań nie adaptowanych na scenę (klatka dla ptaków, liczydło, Księga). Strukturę narracyjną spektaklu budują proste wątki fabularne zaczerpnięte z opowiadań Schulza: "Ptaków", "Manekinów", "Ulicy krokodyli" oraz "Sanatorium pod Klepsydrą". Jądro akcji tworzą sceny oniryczne, które są obudowywane wydarzeniami realistycznymi. Wpadnięcie Józefa w objęcia Morfeusza poprzedzają prozaiczne czynności poranne w domu rodzinnym (toaleta ojca oraz wspólny posiłek) i senny nastrój dnia uwieńczony pracowitym zmierzchem szwaczek. Całość akcji wieńczy scena przyjazdu bohatera w odwiedziny do przebywającego w sanatorium ojca. Podobnie jak w prozie Schulza mniej istotne jest w spektaklu to, co się dzieje, od tego, jak się dzieje. Przemienna konwencja spektaklu (jawa – sen – jawa) pozwala na uchwycenie zależności między codziennością a fantazją. Marzenia senne budowane są nie z irracjonalnych czy arbitralnych wybryków podświadomości, ale z form i schematów przyswojonych w codziennym życiu. W realnym świecie Józefa dominują kobiety: surowość matki oraz narzucana przez Adelę dyscyplina ściągają wzrok ojca z nieba na ziemię, podcinają Jakubowi skrzydła. Matriarchat zostanie pokonany w rzeczywistości onirycznej: pozbawione władzy staną się kobiety postaciami bezwolnymi, zastraszonymi, perwersyjnymi. Fabułę snu otwiera stojąca na szczycie drabiny i naśladująca ruchem ramion ptaka postać kobieca. Z literackiego pierwowzoru wiadomo, że to ojciec Józefa „zwyczajem malarzy posługiwał się drabiną jak ogromnymi szczudłami i czuł się dobrze w tej ptasiej perspektywie”. W chwili namiętnych uniesień, w atmosferze środków odurzających jedna z kobiet przykucnie na poręczy łóżka, zapowiadając pozycję ojca w scenie następnej. W ten sposób z prozaicznego paradygmatu form powstaje kuriozalna syntagma snu. 

Pomysłowa, choć notabene mało skomplikowana struktura dramatyczna nie przykułaby uwagi widza, gdyby nie sztuka mima z jej majstersztykiem: ekspresją twarzy i kinezyką. Widz przyzwyczajony do ruchu aktora dramatycznego, tzw. gry naturalnej może w czasie tego mimodramu doświadczyć etymologicznego znaczenia leksemu „teatr”. Źródło tego słowa wskazuje na czynność widza: przyglądanie się, a więc dziwienie się temu, co widzi. Zasada kontrapunktu, która polega na „przeciwstawnym kierunku działaniu ruchu aktora w stosunku do ruchu rzeczywistego”1, sprawia, że widz z podziwem i fascynacją przygląda się tak banalnym czynnościom jak mycie rąk, szycie, jedzenie czy chodzenie. Kinezyka mimów jest tak sugestywna, że niemal magiczna: gest czyni z pustej ramy lustro lub zamienia wodę w ziarno. Dlatego – pomimo realistycznej scenografii oraz racjonalnej fabuły – w opisie pantomimy należy posługiwać się pojęciem kreacji, a nie iluzji scenicznej, która utożsamiana jest z naśladownictwem życia codziennego. Ulica krokodyli uwodzi bodźcami oddziałującymi na wszystkie zmysły odbiorcy. Ekspresjonistyczne obrazy snu potęgują jaskrawoczerwone światło, kłęby dymu, deformujące twarz maski mimiczne, barwy kostiumów (czerwone, fioletowe, czarne i białe – innych kolorów nie uświadczy widz spektaklu), dostarczając wizualnych wrażeń publiczności. Audytywną przyjemność dostarcza muzyka, początkowo łagodna i harmonijna ustępuje w scenie onirycznej miejsca dźwiękom dysonansowym i agresywnym, którym rytm wybijają przede wszystkim bębny. Nie bez znaczenia są również dźwięki, które powstają przy użyciu rekwizytów: stukot laski czy łyżki, oddychanie, sączenie się wody, a przede wszystkim złowróżebny odgłos dzwonka tworzą warstwę dźwięków, która buduje napięcie dramatyczne. Wrażeń zapachowych dostarcza widzowi zapachy kadzidła, a wentylatory rozdmuchujące dym oraz sugestywne gesty aktorskie (np. wyrzucenie ziaren z miski na publiczność) w pewien sposób oddziałują na zmysł dotyku. Fantasmagoryczny sen Józefa uatrakcyjniają układy choreograficzne. 

Brak w spektaklu kreacji nieatrakcyjnych, jednak na szczególną uwagę zasługują odtwórcy wielopostaciowi. Ciszewska wciela się kolejno w Adelę, szwaczkę, klientkę – senną zjawę oraz pielęgniarkę w sanatorium. Najciekawsze kreacje aktorskie tworzy w pierwszej i ostatniej roli. Celuje w operowaniu spojrzeniem: z zalotnej panienki zmienia się a to w surową, innym razem – przebiegłą opiekunkę. Jako pielęgniarka uśmiecha się złowieszczo. Żytka jako Józef przoduje w ekspresji wyrażającej zdziwienie lub strach, ale niezależnie od emocji zachowuje wzrok wiecznego obserwatora o dziecięcej fascynacji światem. Zatrważające kreacje starców stworzyli Konieczna oraz Szymczyk: ona ze względu na śmiertelną powagę i surowość, on – na reumatyczne ruchy połączone z dziecinnym wyrazem twarzy.  

Momentami groźnie, czasem zabawnie, cały czas intrygująco, a na koniec smutno – wyjść trzeba. Moje pierwsze spotkanie z pantomimą ostatnim na pewno nie było.

Ilona Matuszczak
Dziennik Teatralny Wrocław
28 lutego 2009
Teatry
Teatr Formy

Książka tygodnia

Wyklęty lud ziemi
Wydawnictwo Karakter
Fanon Frantz

Trailer tygodnia

Wodzirej
Marcin Liber
Premiera "Wodzireja" w sobotę (8.03) ...