Faust w cieniu sceny
"Faust" - reż. Radosław Stępień - Teatr Wybrzeże w Gdańsku„Faust" w reżyserii Radosława Stępnia jest jak niewykorzystana „stuprocentowa sytuacja" na boisku piłkarskim – chociaż ciekawy, momentami zaskakujący i dobrze zagrany, to brakuje mu czegoś (rozwinięcia, szybkości, błysku?), co domknęło by go i nadało mu bezwzględnej wartości.
W spektaklu Radosława Stępnia pochwalić można wiele elementów. Niewątpliwie znakomity jest Mirosław Baka w roli Fausta, którego gra oszczędni i z charyzmą. Nadaje tej postaci rysy zmęczonego, wycofanego z życia, pogrążonego w depresji i zniechęceniu człowieka, którego wiek męski jest wiekiem klęski, niespełnienia i daremnego wysiłku, ale który zarazem chce zrozumieć sens swojego życia i znów się tym życiem rozkoszować, choćby było to wbrew wyrokom boskim. To Faust właściwie bliski oryginałowi, tylko osadzony w bezczasowej, uniwersalnej przestrzeni. Scenografia autorstwa Pawła Paciorka nie odsyła bowiem do żadnego konkretnego okresu historycznego. Artysta świetnie operuje abstrakcyjną i prostą formą, która w połączeniu z wizualizacjami (Natan Berkowicz) tworzy mroczny i niesamowity klimat, świetnie wpisujący się w temat konszachtów z ciemnymi mocami tego świata.
Stępień w swojej inscenizacji umieścił prawie wyłącznie fragmenty z pierwszej części dramatu Goethego, w której dominującym wątkiem fabularnym jest miłość głównego bohatera do Małgorzaty. To ograniczenie pozwoliło reżyserowi na zrealizowanie zwięzłego, dwugodzinnego spektaklu podzielonego na dwie części. Do każdej z nich wprowadza epizod metateatralny oparty na „Prologu z teatru" zaczerpniętym z dzieła Goethego. W stronę widowni skierowane zostają płomienne oskarżenia, że – upraszczając i skracając – nie przychodzi już do teatru jak do świątyni po nadzieję, jak na obrządek odbywający się w Słowie. Rzecz, w oryginale podszyta ironią i dwuznacznością, wypada na gdańskiej scenie nieco groteskowo, bo pomstowanie, że na sali nie ma tyle osób ile przychodziło w czasach świetlanej przeszłości, wydaje się mocno chybione w dobie pandemii i sanitarnych restrykcji. Jak przyznawał w jednym z wywiadów reżyser, jego „Faust" jest m.in. wyrazem niezadowolenia, że teatralna publiczność nie protestowała głośno przeciwko ograniczonemu dostępowi do spektakli teatralnych w czasie lockdownu. Trudno, żeby refleksja gruntowana na tego rodzaju resentymencie wzniosła się ponad proste klisze. A wielka szkoda, bo gdański Faust oscyluje wokół ważnych kwestii i intrygujących pytań.
Metateatralność tego spektaklu jest zresztą wielopoziomowa. Zaczynając od „Prologu w teatrze", poprzez zabieg wprowadzenia na scenę jednocześnie dwóch Faustów: młodego i starszego, aż po wątek z „Wilka stepowego" Hermana Hessego. Faust grany przez Bakę obserwuje w pewnych momentach siebie samego przywróconego własnej młodości (w młodego Fausta wciela się Robert Ciszewski), jest więc widzem swoich własnych czynów. Natomiast fragment zaczerpnięty z „Wilka stepowego" niemieckiego noblisty wprost dotyczy teatru, tyle że magicznego. W końcowych fragmentach książki Hessego główny bohater uczestniczy w swoistym spektaklu, w którym – dzięki wcielaniu się w różne role – może pozbyć się swojej fałszywej i złudnie homogenicznej osobowości. Od historii miłości Fausta i Małgorzaty przechodzimy do sceny dotykającej tematu samego funkcjonowania sztuki teatralnej i jej zadań. Zabieg intrygujący, ale nie potrafię w nim znaleźć – może z własnej winy – całościowego pomysłu, który nadawałby zróżnicowanym elementom tej inscenizacji konkretnego wydźwięku albo był wyrazem przemyślanej wizji.
Stępień w swoim „Fauście" zadaje pytania o kondycję teatru i człowieka w dobie pandemii, ale też w kontekście bardziej uniwersalnym. Jest w tych rozważaniach gorycz, przez którą przebija poczucie zniechęcenia. Całość wykonana jest w sposób, do którego nie można mieć znaczących uwag, zwłaszcza dotyczących tak zwanego warsztatu. Nie mam jednak wątpliwości, że reżyser nie wykorzystał w pełni potencjału tak samego dramatu, jak i aktorów.