Film, teatr, dubbing... czyli wszechstronność według aktora.

Rozmowa z Jamesem Malcolmem

W szkole przerabiałem „Kordiana", uwielbiałem romantyzm, ale dopiero później stał się on dla mnie taki ważny. Urodziłem się w Stanach, w domu rozmawialiśmy tylko po angielsku i mimo, że mieszkam tu od czwartego roku życia, w wieku dwudziestu lat wciąż mówiłem z bardzo silnym amerykańskim akcentem. Nie zwracano mi na to uwagi i sam tego nie słyszałem. Podczas egzaminów na studia aktorskie, po którymś etapie, ktoś z komisji podszedł do mnie i powiedział „słuchaj, jesteś fajny, wszyscy cię tu lubimy, ale z tym akcentem nie będziesz aktorem w Polsce. Nigdy nie zagrasz Kordiana". (...) Kiedy w zeszłym roku obsadzono mnie w roli Kordiana, przypomniałem sobie to wszystko i całą drogę, którą przeszedłem. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że ludzie mogą mówić ci różne rzeczy, ale jeśli czegoś bardzo chcesz i jesteś gotów ciężko pracować, to opinia innych nie ma znaczenia.

Rozmowa Teresy Wysockiej z Jamesem Malcolmem, aktorem Teatru Lubuskiego w Zielonej Górze, odtwórcą roli Yvana w spektaklu „Sztuka".

Teresa Wysocka: Skąd pomysł, żeby być aktorem? Czy była to miłość do teatru, filmu, jakieś naturalne predyspozycje?

James Malcolm: - Wszystko zaczęło się od miłości do kina. Kiedy byłem mały oglądałem z rodzicami masę filmów. Szczególny wpływ mieli na mnie „Pogromcy duchów". Chciałem być jak Bill Murray. Znałem cały film na pamięć. Przegadywałem z mamą wszystkie dialogi i wkurzałem się jak popełniała jakiś błąd. Więc od najmłodszych lat aktorstwo było tym, co chciałem robić i nie wyobrażałem sobie niczego innego. Dopiero później w moim życiu zaistniał teatr. Przeprowadziliśmy się z USA do Trójmiasta. W gimnazjum zapisałem się na warsztaty teatralne do Wybrzeżaka i chodziłem na wszystkie spektakle Teatru Wybrzeże, na niektóre po kilkanaście razy. Dyrektorem był wtedy Maciej Nowak i działo się tam naprawdę wiele ciekawych artystycznie rzeczy. Jako nastolatek statystowałem w „Tytusie Andronikusie" Moniki Pęcikiewicz. Wiele lat później znowu spotkałem się z Moniką w pracy nad spektaklem „Nana" w Teatrze Polskim w Poznaniu, tym razem jako profesjonalny aktor.

Czy myślałeś o powrocie do Stanów Zjednoczonych, które są, można powiedzieć, rajem dla kogoś, kto „będzie aktorem"?

- Faktycznie produkujemy tutaj znacznie mniej filmów, ale gdybym tam pojechał, raczej nie wyróżniałbym się za bardzo. W Polsce jestem trochę egzotyczny, przez to jak się nazywam, jak wyglądam. Oczywiście niektórych ról właśnie z tego powodu nie dostanę, ale ludzie łatwo mnie zapamiętują. W tym zawodzie dobrze jest się jakoś wyróżniać. Cały proces edukacji przeszedłem w Polsce, także edukację teatralną. Uważam, że mamy najlepszy teatr na świecie. W Stanach czy w Wielkiej Brytanii teatr trudniejszy, czy eksperymentalny to raczej nisza, w Polsce jest to norma. Sztuki które oglądałem w Anglii czy w USA były bardzo poprawne, rzetelne zrobione, ale ja szukam czegoś więcej. Uwielbiam teatr za to, że jest inny niż film, nie wszystko musi być przedstawione realistycznie, jeden do jednego, posługujemy się jakąś metaforą, symbolem. Choć nie ukrywam, że chciałbym zagrać kiedyś w adaptacji komiksu albo jakimś filmie fantasy czy sci-fi. Może to zabrzmieć śmiesznie, ale mój plan jest taki, że zagram dużą rolę w polskim filmie, który będzie nominowany do Oscara. Wtedy nie będę anonimowy dla zagranicznych producentów, ludzi zaintryguje to, że jestem z Polski, ale mówię też po angielsku. I w ten sposób dostanę się do Hollywood.

Więc wiążesz swoją przyszłość z filmem?

- Tak, ale w żaden sposób nie chcę rezygnować z teatru. Myślę, że to się nie wyklucza, ale chciałbym popracować więcej przed kamerą. Przez trzy lata grałem w stałej obsadzie serialu „Ślad". Był to bardzo piękny, ale intensywny czas. Trochę mi tam brakowało tej wolności, którą mamy w teatrze. Na planie filmowym, mój wkład w wygląd całości był niewielki. W teatrze aktorzy, reżyser, cały zespół, razem budują jakiś świat i przez te dwa, trzy miesiące prób można poczuć się artystą. W pracy nad serialem tego nie miałem. Mimo to, uwielbiam grać przed kamerą.

Czy uważasz, że z powodu tego mniejszego wkładu od siebie, praca przy filmach i serialach jest dla aktora mniej artystyczna i też może bardziej ukierunkowana na sprostanie wymaganiom szerszej publiczności?

- Czasami tak jest, ale kiedy myślę o niektórych serialach czy filmach, to uważam, że są one dużo ambitniejsze artystycznie niż wiele spektakli teatralnych. Wszystko zależy od projektu.

Czy aktorzy faktycznie mają znaczący wpływ na proces twórczy, ostateczny wygląd spektaklu? Czy większość reżyserów nie lubi, kiedy ktoś coś dodaje do ich pracy?

- To zależy od reżysera. Na przykład w trakcie pracy nad „Sztuką" w reżyserii Roberta Czechowskiego mieliśmy duży wpływ na ostateczny wygląd spektaklu. Nasz dyrektor dobrze zna swoich aktorów i wie czego może od nas oczekiwać. Po to obsadził właśnie nas, żebyśmy włożyli bardzo dużo od siebie w tę sztukę. Ale nie zawsze tak jest. W musicalach czy dużych inscenizacjach trzeba czasem zatańczyć, zaśpiewać i nie ma tam dużo miejsca na własną inwencję. Ale nie wyobrażam sobie być aktorem, który czeka aż reżyser powie mu konkretnie co i jak ma zrobić. Niektórzy twórcy przychodzą z bardzo szczegółowym planem, pomysłem na każdą scenę, a mimo to potrafią odpuścić swoje początkowe założenia na rzecz czegoś, co zaproponuje aktor. Wierzę, że to powinna być współpraca.

W teatrze czy w produkcjach filmowych, kiedy jest już napisany scenariusz i każdy dialog, aktorzy mimo wszystko lubią dodawać sobie w pewnych miejscach pojedyncze słówka. Czy też tak robisz?

- Zależy od tekstu. U Słowackiego nie będę sobie dodawał niczego, w ogóle nie czuję takiej potrzeby pracując nad klasyką. Natomiast we współczesnych tekstach to tak. Myślę, że autor nie obrazi się, jeśli coś dodam, ale to zależy od materiału. Niektórzy lubią dodawać sobie dużo przekleństw. Jeśli to czemuś służy, to świetnie, ale jeśli aktor sobie nie radzi i chce tym podbić swoje emocje, to jest to trochę pójście na łatwiznę. Trzeba znaleźć sposób na dany tekst, nie zmieniać go całkowicie pod siebie. Mówić tak, żeby to brzmiało naturalnie, a nie żeby było „słychać papier".

W wywiadach często wspominasz o Słowackim, szczególnie o „Kordianie", dlaczego jest Ci on tak bliski?

- W szkole przerabiałem „Kordiana", uwielbiałem romantyzm, ale dopiero później stał się on dla mnie taki ważny. Urodziłem się w Stanach, w domu rozmawialiśmy tylko po angielsku i mimo, że mieszkam tu od czwartego roku życia, w wieku dwudziestu lat wciąż mówiłem z bardzo silnym amerykańskim akcentem. Nie zwracano mi na to uwagi i sam tego nie słyszałem. Podczas egzaminów na studia aktorskie, po którymś etapie, ktoś z komisji podszedł do mnie i powiedział „słuchaj, jesteś fajny, wszyscy cię tu lubimy, ale z tym akcentem nie będziesz aktorem w Polsce. Nigdy nie zagrasz Kordiana". W końcu dostałem się do szkoły aktorskiej w Olsztynie, ale postawiono mi warunek, że muszę pozbyć się akcentu. Przez 4 lata intensywnie ćwiczyłem dykcję, starałem się kompletnie zmienić swój sposób mówienia. Nie mam problemu z tym, że w sumie jestem imigrantem, ale kwestia mowy była dla mnie jakimś kompleksem. Pracuję w zawodzie od ośmiu lat. Kiedy w zeszłym roku obsadzono mnie w roli Kordiana, przypomniałem sobie to wszystko i całą drogę, którą przeszedłem. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że ludzie mogą mówić ci różne rzeczy, ale jeśli czegoś bardzo chcesz i jesteś gotów ciężko pracować, to opinia innych nie ma znaczenia. Poza tym „Kordian" to genialny tekst i wspaniała postać. Zagrałem w swoim życiu trochę głównych ról, ale ta jest trochę jak Hamlet. Kiedy powie się komuś: grałem Hamleta czy Kordiana, to nawet jeśli ludzie nie widzieli twojej wersji, to wiedzą, że to duża sprawa.

Kiedy mówisz teraz, raczej nie słychać Twojego akcentu, może czasami, ale bardzo rzadko. W związku z tym, czy nie myślałeś, żeby ze swoim głosem zostać aktorem dubbingowym?

- Na pewno chciałbym spróbować, nigdy nie robiłem w dubbingu, a uwielbiam gry komputerowe, animacje, kreskówki. Problem w tym, że wszystkie studia dubbingowe są w Warszawie. Trzeba być na miejscu, bo często dowiadujesz się o projekcie na ostatnią chwilę. Sporo gram w gry, cudownie byłoby usłyszeć w jakiejś swój głos. W ogóle teraz jest coraz więcej możliwości dla aktorów. Na przykład motion capture, coś takiego też byłoby dla mnie fascynujące, mieć na sobie ten kombinezon z kropkami, które rejestrują twoje ruchy albo mimikę twarzy. Jako aktor, chciałbym sprawdzić wiele różnych możliwości. W tym roku na przykład zagrałem po raz pierwszy w reklamie. Było naprawdę fajnie, nie mam problemu z tym, że niektóre rzeczy robi się bardziej dla kasy. Póki co nie chcę się ograniczać tylko do teatru. Chętnie zagrałbym nawet w jakiejś operze mydlanej. Uważam, że rozrywka jest ważna, sam jestem jej konsumentem. Myślę, że dawanie ludziom jakichś światów, dzięki którym mogą uciec od swojego życia czy problemów jest istotne, po to właśnie jesteśmy.

Uważasz, że teatr jest miejscem, które ma jakąś misję, czy powinien istnieć dla rozrywki? Domyślam się, że to także zależy od spektaklu, ale czy w czasie pracy nad jakimś projektem czujesz od razu, że będzie on miał mocne przesłanie i wpłynie na odbiorców?

- Czasami przy pracy nad jakimś materiałem czułem, że mówię coś ważnego, daję ludziom jakiś przekaz, który powie im coś o świecie czy o ludziach w ogóle i odkryje jakąś prawdę. Widzę misyjność także w komedii. Myślę, że jest bardzo ważna. Uwielbiam dawać ludziom radość i śmiech. Albo jak gramy jakiś ciężki dramat i czuć taką piękną ciszę, wszyscy są z tobą i przeżywają to co ty. Teraz mamy tak łatwy dostęp do wszystkiego, nie musimy iść do wypożyczalni wideo. Jest YouTube, platformy streamingowe i obcowanie ze sztuką stało się bardzo łatwe. Pójść do teatru jest trudniej i to czyni go wyjątkowym. Kiedy otworzono teatry po pierwszym lockdownie, zastanawialiśmy się czy ludzie w ogóle przyjdą, ale frekwencja była naprawdę świetna. Poczułem wtedy, że teatr w jakiejś formie musi przetrwać. To jest spotkanie, podczas którego umawiamy się z widzem, że będziemy coś grali, udawali i spędzimy razem ten czas. Bardzo lubię chodzić do teatru, chociaż zdaję sobie sprawę, że jest to nisza. W Zielonej Górze z frekwencją jest bardzo dobrze, mamy stałych widzów, którzy przychodzą na każdy spektakl po kilka razy, ale jest to też jedyny teatr w mieście, wiec mamy bardzo zróżnicowany repertuar. To właśnie jest misja teatru, żeby przekazywać widzom różne rzeczy, czasem rozrywkowe, czasem ambitne, pokazywać piękne teksty, jakąś prawdę, dawać im emocje.

Czy oprócz większego zainteresowania widzów, pandemia jakoś wpłynęła na Twoje podejście do zawodu aktora?

- Tak, zdecydowanie. Kiedy spotkaliśmy się po tym czasie, wszyscy byli niezwykle spragnieni sceny. Uderzyło mnie też to, jak bardzo stęskniłem się za postaciami, które grałem. Jako aktor masz możliwość przeżyć wiele żyć. Wiem, że one nie są naprawdę i zawsze staram się to jakoś oddzielać, ale często coś w nas zostaje. Kiedy nie graliśmy, czułem się, jakby ktoś zabrał część mnie, tęskniłem za tymi innymi życiami. Wspaniale było do tego wrócić, wtedy każdy dawał z siebie sto procent, to była nieprawdopodobna energia. Nauczyłem się cieszyć z tego co mam, póki to mam i niczego nie brać za pewnik. Staram się czuć radość, póki mogę i mimo, że bywam przemęczony, mam nadzieję, że nigdy nie stracę radości z grania. Ten sezon jest dla mnie niezwykle intensywny. Zrobiłem już cztery premiery i pracuję nad piątą, gram w kilku miastach i jest wspaniale. Teraz jestem na próbach w Poznaniu, pracujemy z Joanną Drozdą nad „Ekstravaganzą o religii". Jest to moja druga gościnna rola w Teatrze Polskim. Cały czas gram też w Teatrze Lubuskim. Uwielbiam nasz teatr, ale cieszę się, że mam możliwość pracować z innymi zespołami. Dobrze jest wyjść ze swojej strefy komfortu. W Lubuskim czuje się bezpiecznie, zespół mnie zna, widownia mnie zna. Jak jedziesz do nowego miejsca to prawie jakbyś zaczynał od zera. Jest w tym coś niezwykle ekscytującego i rozwijającego.

Grasz bardzo różne role w teatrze, jak znajdujesz w sobie emocje potrzebne do ich zagrania?

- Pewne rzeczy po prostu się gra i nie odczuwasz jakoś silnie tych emocji, tylko musisz wiedzieć jak je przekazać. Czasami rzeczywiście je czujesz i może to naprawdę dużo kosztować. Trzeba mieć dużo empatii, żeby zrozumieć postać, jej motywy. Staram się, żeby postaci, które gram były różne, nawet jeżeli na papierze wydają się podobne, zawsze szukam czegoś nowego. My jako ludzkość mamy w sobie dużo emocji, a cały czas jesteśmy uczeni, żeby zachowywać je dla siebie, nie okazywać ich, nie płakać i nie śmiać się publicznie. To nie jest dobre. Dzieci zawsze wygrają nawet z najlepszym aktorem, bo są prawdziwe, działają instynktownie. Ważne jest, żeby pozbywać się blokad, kompleksów i otwierać się na emocje, które są w nas wszystkich. Czasami myślę, że każdy mógłby być aktorem, niektórzy by nie chcieli, inni być może nie powinni, ale to nie jest tak, że jesteśmy jakimiś wybrańcami. My po prostu chcemy to robić.

Czy jest coś co przyszło Ci szczególnie trudno w Twoim zawodzie, czy są jakieś granice, których nie mógłbyś przekroczyć na scenie?

- Trudno mi powiedzieć. Nie wiem. W szkole starają się nas nieźle przygotować do zawodu. Oczywiście nie mówię, że wszystko przychodzi mi łatwo, do niektórych ról musiałem włożyć naprawdę dużo wysiłku. Nauczyłem się, że kiedy dany tekst czy wizja reżysera mi się nie podoba, to jest to po prostu praca i muszę wykonać ją najlepiej jak potrafię. Nawet jeśli nie jesteśmy zachwyceni jakimś materiałem, nie możemy pokazywać widowni, że mamy negatywny stosunek do tego co przedstawiamy. Musimy połknąć swoje ego i zrobić to najlepiej jak potrafimy. Dawno wyzbyłem się zazdrości, że np. ktoś gra w danym spektaklu, a ja nie. Nie zastanawiam się nad rzeczami, na które nie mam wpływu.

W przypadku aktora filmowego czasami można odmówić zagrania jakiejś roli, w teatrze zawodowym aktor etatowy chyba rzadko ma taką możliwość.

- Kiedy jest się freelancerem, to można sobie wybierać projekty. Natomiast na etacie jest tak, że kiedy pojawia się ogłoszenie z obsadą do danego spektaklu, to po prostu w nim grasz lub nie i nie masz dużo do gadania. Podobno raz w sezonie można zrezygnować z jakiejś roli, ale nie wiem czy jest to zwyczajowe, czy naprawdę mamy taki zapis w umowie. W pracy freelancera jest dużo niepewności. Bardzo chciałem mieć coś stałego od razu po szkole. Wielu znajomych wyjechało do Warszawy, żeby tam robić karierę, a ja wiedziałem, że to nie jest dla mnie. Chciałem mieć ciągłość w graniu, bałem się przestoju. Chciałem pracować w jakimś mniejszym mieście, z dobrym teatrem. Wysłałem swoje CV do kilku teatrów i dyrektor Czechowski odezwał się jako pierwszy. Przyjechał na mój dyplom, miałem przesłuchanie i zaproponował mi etat. Mam duże szczęście. Rocznie w Polsce szkoły aktorskie kończy około 300 osób, a na rynku nie ma zapotrzebowania na taką ilość aktorów.

Tym bardziej, że są jeszcze amatorzy.

- Tak, ale nie mam z tym problemu, dla mnie aktor to ktoś kto gra i dostaje za to pieniądze. W Polsce mamy takie przeświadczenie, że musisz mieć dyplom, żeby nazywać się prawdziwym aktorem. Nie zgadzam się z tym, wystarczy spojrzeć na Stany. Wielu naszych ulubionych Hollywoodzkich aktorów nigdy nie studiowało aktorstwa. Znam masę słabych aktorów, którzy ukończyli najlepsze uczelnie aktorskie i wielu wybitnych aktorów bez szkoły. Dla mnie dyplom nie ma znaczenia, ważne jest to co umiesz i co sobą reprezentujesz.

Czy uważasz, że aktorzy z uwagi na to, że są rozpoznawalni powinni w jakiś sposób wykorzystywać swój posłuch u ludzi, żeby im coś przekazywać i wypowiedzieć swoje zdanie czy właśnie nie powinni szkodzić postaciom swoimi opiniami?

- Niektórzy idą do sławnych osób i ślepo słuchają tego co ich idole mają do powiedzenia, jakby byli specjalistami w każdej dziedzinie. Mając popularność ma się okazję sięgnąć do wielu osób i w niektórych przypadkach jest to wartościowe, że można wykorzystać ten wpływ i przekazać ludziom coś ważnego. Ja nie czuję, że mógłbym być taką osobą. Oczywiście są takie sprawy i wartości, w które wierzę i będę ich bronił, ale nie lubię mówić ludziom jak mają myśleć, nie czuję się autorytetem w żadnej dziedzinie. Są sytuacje, w których trzeba zająć jakieś stanowisko, ale nie czuję potrzeby dzielenia się z ludźmi każdą moją myślą.

Spektakl pod tytułem „Sztuka" został oparty na tekście Yasminy Rezy i jest to trochę spojrzenie na męski świat kobiecym okiem. Czy uważasz, że udało się go oddać?

- To ciekawe pytanie. Nie myślałem o tym. Reza świetnie pisze, stworzyła wiele wspaniałych, skomplikowanych postaci. Jej sztuki są realistyczne, ale mają też swoją formę, dialogi są bardzo przemyślane. Choć bohaterami „Sztuki" są mężczyźni, myślę, że ich problemy i relacje są na tyle uniwersalne, że nie jest to stricte „męski świat".

Czy od razu wiadomo było, że „Sztuka" będzie wystawiana na scenie kameralnej?

- Tak, od początku był taki plan. W przypadku tekstu na małą obsadę, w którym akcja bazuje głównie na dialogach i relacjach, lepiej jest to zrobić na małej scenie. Duża scena jest naprawdę spora i dla widzów siedzących gdzieś na balkonie bylibyśmy maleńcy, mogłoby być ciężko zagospodarować taką przestrzeń. Jest to kameralna sztuka i pasowało do niej to miejsce. Na dużej scenie posługujesz się innymi środkami, musisz grać szerzej, głośniej artykułować, chyba, że masz mikro-porty.

Czy lubisz pracować przy użyciu mikro-portów?

- Lubię, ale rozumiem argumenty przeciw. Starsi aktorzy czasem nie pochwalają tego rozwiązania. Uważają, że aktor powinien mieć wspaniałą dykcję i emisję głosu, tak żeby ostatni rząd słyszał jego szept. Oczywiście warsztat jest bardzo ważny, ale w niektórych spektaklach mikro-porty się sprawdzają, dzięki nim możesz korzystać z innych środków i zagrać coś bardzo intymnego nawet na wielkiej scenie. Wszystko zależy od konwencji.

To trochę jak podglądanie postaci przez dziurkę od klucza.

- Tak, czasami umawiamy się, że gramy tak jakby nie było widza. Choć szczerze, uwielbiam konfrontować się z widownią, być z nimi, dzielić się energią. Widz zawsze jest jakimś partnerem, nawet jeśli udajemy, że jest tak zwana „czwarta ściana".

Serge, Marc i Yvan mają trzy zupełnie różne poglądy i opinie, między nimi nie powstaje żadna komitywa. Czy taka różnica w poglądach to tylko rozmowa prowadząca donikąd czy właśnie dzięki niej bohaterowie mogą wysnuć jakieś nowe wnioski i ta niezgodność zmusza ich do przemyślenia własnej opinii?

- Według mnie jest to bardzo mądrze poprowadzone, ta sztuka jest o wielu różnych rzeczach, a w życiu ważne jest to, żeby rozmawiać nie tylko z tymi, z których opinią się zgadzamy. Trzeba konfrontować swoje zdanie, bo nie zawsze mamy rację albo nie zawsze nasza racja jest jedyną właściwą. Sztuka powinna prowokować nas do tego, żebyśmy rozmawiali. Kiedy dyrektor powiedział nam, że będziemy pracować nad „Sztuką", wiedziałem, że dostanę rolę Yvana. Ta postać jest mi bliska, w życiu też staram się łagodzić konflikty i tak jak on nie lubię narzucać innym swojego zdania. Na pewno warto skonfrontować się z różnymi opiniami. Niestety jesteśmy zwierzętami, które często ślepo idą za modami, ideologiami i to może być niebezpieczne. Jeżeli usłyszymy kilka razy, że coś jest dobre, albo złe to często sami zaczynamy tak myśleć, mimo, że powinniśmy samodzielnie wyrobić sobie zdanie na dany temat. Bohaterowie „Sztuki" rzeczywiście mają różne poglądy, co prowadzi do konfliktu, ale przynajmniej ze sobą rozmawiają.

Czy uważasz, że trzech bohaterów „Sztuki" trochę ucieka od odpowiedzialności, chce żyć w artystycznych światach i tak naprawdę w nic się nie angażować?

- Rzeczywiście jest w tym trochę prawdy, są to dorośli mężczyźni, którzy są na swój sposób bardzo niedojrzali. Zazwyczaj ci bohaterowie są grani przez starszych aktorów niż my. Mimo to nie czułem, że musimy coś w tekście zmienić, żeby móc ich zagrać. Uważam też, że ich postawy bardzo pasują do naszego pokolenia, które jest bardzo pogubione.

Czy według Ciebie Yvan powinien brać ślub?

- W spektaklu to nie pada, ale w oryginalnym tekście jest zdanie mówiące o tym, że Yvan wziął ślub i uważam, że to dobrze. On tak naprawdę kocha Catherine. Mimo, że łączy ich trudna relacja, to być może on właśnie takiej relacji potrzebuje. Słyszymy tylko jego stronę. Jestem ciekaw jak wszystko wyglądałoby z perspektywy Catherine.

W jednym z wywiadów wspominałeś, że piszesz. Czy są to może sztuki? Jest szansa, że kiedyś zobaczymy na scenie coś co napisałeś?

- Napisałem scenariusz filmu pełnometrażowego i pracuję nad kolejnym. Oglądam masę filmów, sporo czytam o scenariopisarstwie i to jest coś, co bardzo chciałbym robić. To fascynujące, że masz pusty plik w Wordzie, zapisujesz didaskalia, parę słów i już jest jakaś historia. Od dawna piszę różne rzeczy, ale ciągle coś poprawiałem, wyrzucałem, zmieniałem pomysł. Bez sensu. Pierwsza wersja nie musi być doskonała. Niektóre historie same się opowiadają, więc powinniśmy pozwolić im po prostu płynąć. Cieszę się, że w końcu udało mi się napisać jakąś historie do końca.

Czy czytasz recenzje sztuk, w których grasz?

- Tak, czytam. Nie uzależniam od tego poczucia własnej wartości, ale chętnie czytam, kiedy ktoś o mnie napisze. Czytam też dużo recenzji spektakli, których nie widziałem i prawdopodobnie nigdy nie obejrzę, jestem po prostu ciekaw co się dzieje w teatralnym świecie.

Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę sukcesów.
__
James Malcolm - aktor teatralny i filmowy. Urodził się 2 maja 1990 roku w Marshall w stanie Michigan w Stanach Zjednoczonych. Jest absolwentem Studium Aktorskiego im. Aleksandra Serwruka przy Teatrze im. Stefana Jaracza w Olsztynie. Brał udział w kilku produkcjach filmowych i telewizyjnych, zagrał m.in. w serialu „Ślad". Od 2015 roku pracuje jako aktor w Teatrze Lubuskim w Zielonej Górze. Współpracuje z Teatrem Polskim w Poznaniu i TR Warszawa.

Teresa Wysocka
Dziennik Teatralny Wrocław
14 maja 2022
Portrety
James Malcolm

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia