Filozof w operze

"Candide" - reż. Michał Znaniecki - Teatr Wielki im. Stanisława Moniuszki w Poznaniu

Nowy sezon artystyczny w Teatrze Wielkim w Poznaniu rozpoczął się w sposób niekonwencjonalny. Sceny operowe nie co dzień przecież goszczą... filozofów. W premierze "Kandyda" Leonarda Bernsteina wystąpił Roman Kubicki, profesor filozofii wykładający na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, a wcielił się w rolę samego Woltera

Powiastka filozoficzna "Kandyd, czyli optymizm" z 1759 roku, wokół której osnute jest libretto (Lillian Hellman i Richarda Wilbura), to zbeletryzowana polemika Woltera z oświeceniowym optymizmem w ujęciu Leibniza, który dowodził, że "żyjemy na najlepszym 7 możliwych światów". Młody Kandyd (candide - naiwnie szczery, prostoduszny, niewinny) niczym mantrę powtarza wykute w dzieciństwie aksjomaty filozofii optymizmu. Brzmią one jednak coraz mniej przekonująco w konfrontacji z korowodem nieszczęść tego świata, w jakie obfituje akcja utworu: rzezie, kradzieże, wojny, choroby, katastrofy morskie, mnożące się przykłady obyczajowego upadku. W końcu nawet Kandyd musi przyznać, że świat nie jest doskonały i że może jedyną odpowiedzią na ten stan rzeczy jest skupienie się na skromnym zwykłym życiu, słowem, że "trzeba uprawiać nasz ogródek".

Szybka narracja, fantastyczne wydarzenia i nagłe zwroty akcji, ironia, poczucie humoru -- wszystko to odnajdziemy również w "Kandydzie" Leonarda Bernsteina, które to dzieło otrzymało ostateczną wersję w 1988 roku. Akcja toczy się kolejno w Westfalii, Niderlandach, Lizbonie, Paryżu, Kadyksie, Buenos Aires, Eldorado i Wenecji. Losy tego utworu są prawie tak powikłane, jak losy tułającego się po całym świecie Kandyda. Po klęsce pierwszej wersji na Broadwayu w 1956 roku - zeszła z afisza po zaledwie 73 przedstawieniach - "Kandyd" przez długie lata wypadł z orbity zainteresowań Bernsteina, zaabsorbowanego swoją błyskawicznie rozwijającą się karierą dyrygencką. Tymczasem jego dzieło przerabiali i wystawiali inni, kompozytor zaś przymykał na to oko. Po latach, w wersji przygotowanej dla Opery Szkockiej w Glasgow, uwzględnił najlepsze z owych pomysłów, a następnie sam poprowadził nagranie dzieła w gwiazdorskiej obsadzie dla wytwórni DCL

Bernstein mówił, że jego romie operetta w dwóch aktach to "osobisty list miłosny do muzyki europejskiej", "amerykańska walentynka dla Europy", w której nawiązał do wszystkiego, co jest mu drogie w muzyce Starego Kontynentu. Słuchając i oglądając Kandyda ma się wrażenie, że to operetka w gabinecie luster - co krok przynosi nowe zniekształcone odbicie, m.in. jaskrawo zilustrowaną uwerturę potpowru w której tematy zmieniają się jak w kalejdoskopie, napuszony Chorał westfalski śpiewany na sylabach solmizacji, partie wokalne o melodyce dziecięcych piosenek sławiące radość życia czy rozchwiany pod względem tonacji, rytmu i nastroju Wale paryski. W stylu utwór nawiązuje to do operetki wiktoriańskiej (Gilbert i Sullivan), to francuskiej (Offenbach), to wiedeńskiej (Strauss), to do opery lub musicalu. Taka stylistyczna różnorodność stanowi nie lada wyzwanie dla wykonawców: wymaga od nich elastyczności wokalnej i sporych umiejętności aktorskich.

Poznańskie przedstawienie powstało w ramach pierwszego Jutropera Studio przy Teatrze Wielkim w Poznaniu, które zajmuje się uzupełniającym kształceniem adeptów sceny operowej. Wybrana w drodze przesłuchań grupa młodych solistów pracowała nad swymi rolami na kilkumiesięcznych warsztatach pod kierunkiem uznanych specjalistów; obejmowały one zajęcia ze sztuki scenicznej, aktorstwa, ruchu scenicznego, lekcje śpiewu, interpretację libretta, budowę postaci, pracę z partnerem na scenie. Spektakl to koprodukcja teatrów polskich i włoskich, we współpracy z L T L. Opera Studio we Włoszech - stąd międzynarodowa obsada. Włoska premiera odbyła się 13 lutego 2010 roku w Teatro dcl Giglio w Lukce we Włoszech.

"Kandyd" w reżyserii Michała Znanieckiego ma kompozycję szkatułkową. Akcja ramowa dzieje się na paryskiej stacji metra Voltaire. Kandyd, chłopak w dżinsach, próbuje popełnić samobójstwo, rzucając się na tory. Ratują go inni pasażerowie, szczególny udział ma w tym bezdomny filozof (czyli Wolter). W ścianie stacji wycięto prostokąt (w domyśle reklamowy bilboard), w który wpatrują się pasażerowie. Przed ich i naszymi oczami przewijają się losy Kandyda, czyli akcja właściwa opery, na bieżąco anonsowana przez Woltera, czyli profesora Romana Kubickiego. Kandyd raz wchodzi do tego świata, raz obserwuje go z perspektywy peronu. To zabieg trafiony z dramaturgicznego punktu widzenia, dający widzom orientację w pogmatwanej akcji, pozwalający na sprawne i płynne zmiany dekoracji. Niestety jest jeden poważny mankament tego rozwiązania: przesunięcie śpiewaków w głąb sceny powoduje kłopoty natury akustycznej. Śpiewakom trudno "przebić się" przez orkiestrę - bywa, że tekst nie dociera do słuchaczy, niektórzy bohaterowie są słabo słyszalni, zachwianiu ulegają proporcje całości.

W obsadzie premierowej najbardziej udane pod względem wokalnym i aktorskim były główne role żeńskie: Kunegundy (Ewa Majcherczyk), Starej Damy (Sylwia Złotkowska) i Paquette (Agnieszka Sokolnicka). Ewa Majcherczyk podbiła publiczność słynną "Glitter and Be Gay" - arią operową (a właściwie jej pastiszem) kurtyzany Kunegundy, kochanki kardynała Paryża i bogatego żydowskiego handlarza (w inscenizacji poznańskiej rabina).

Doskonale wydobyła jej gorzki charakter, udawaną wesołość Kunegunda wprawdzie nade wszystko kocha pieniądze, ale kołacze się jej w głowie myśl, że przez swoją profesję traci człowieczeństwo. Pyszna sceną było także tango opiekunki Kunegundy, Starej Damy, "I easily assimilated" w wykonaniu Sylwii Złotkowskiej; w trakcie ucieczki do Kadyksu bohaterka opowiada (ze wschodnim akcentem) o nieprawdopodobnych kolejach swego życia, zapewniając przy tym, że jest córką... polskiego papieża. Z ról męskich najbardziej przekonujący był nauczyciel Pangloss, czyli Piotr Pluska. Nieco mniej wyraziście wypadł sam Kandyd, choć i on miał swoje dobre momenty. Orkiestra Teatru pod kierownictwem włoskiego dyrygenta Elia Boncompagniego grała dość sprawnie i z werwą, chwilami jednak chciałoby się odważniejszego skontrastowania charakteru i nastroju poszczególnych fragmentów. Chór śpiewał na przemian zza kulis (dźwięk z głośników) i ze sceny - tutaj już słuchacze mogli cieszyć się pełnią jego brzmienia.

Wyobraźnia i inwencja twórcza Bernsteina, obecne w Kandydzie, najpełniejszy wyraz znalazły w scenografii (Luigi Scoglio), kostiumach (Kornelia Piskorek), choreografii (Alinę Nari) i reżyserii świateł (Bogumił Palewicz). Na długo pozostaną mi w pamięci: pełna rozmachu scena autodafe w Lizbonie (w formie odegranej z entuzjazmem rewii), poddańczy taniec kardynała i rabina pod dyktando Kunegundy, wspaniała scena morskiej burzy, zjawiskowo oświetlona dżungla ze splątanych lin-lian oraz spotkanie Kandyda i pięciu wypędzonych królów owiniętych w narodowe flagi.

Nie było to może przedstawienie całkiem udane pod względem muzycznym, ale pełne inscenizacyjnego rozmachu i poczucia humoru oraz wykonane przez zespół z zapałem. Okazało się też, że warto od czasu do czasu zaprosić na scenę opery filozofa, szczególnie jeśli podejdzie on do roli z tak bezpretensjonalnym wdziękiem, jak profesor Roman Kubicki.

Beata Kornatowska
Ruch Muzyczny
5 listopada 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia