Folwark zwierzęcy
"Białe małżeństwo" - reż. K. Rau - Akademia Teatralna im. Zelwerowicza w WarszawieNatura spektaklu dyplomowego sprawia, że są wszelkie powody, by się nie udał. Reżyser nie ma wyboru, jeśli chodzi o obsadę, w dodatku wszyscy grający powinni mieć możliwość wszechstronnego zaprezentowania aktorskiego potencjału. Ideałem by było, gdyby inscenizator podkreślił walory, a zatuszował warsztatowe słabości swoich podopiecznych. Poszukując tekstu, który miałby stanowić podstawę "dyplomu", reżyser musi brać pod uwagę liczebność oraz reprezentację poszczególnych płci na powierzonym mu "roku" i młody wiek wykonawców. Pozostaje więc wertować "Dialog" w poszukiwaniu jakiegoś dramatu dziejącego się w szkole lub na koloniach, sklecić naprędce montaż pod roboczym tytułem "Sceny z" albo wymyślać inscenizacyjne wygibasy, kończące się zwykle doklejeniem tryskającemu zdrowiem i energią młodzieńcowi siwej brody i wręczeniem mu przykrótkiej laski, żeby się musiał garbić. Szkoła na produkcję dyplomu może przeznaczyć skromniejsze środki niż teatr instytucjonalny, więc scenograf namówiony zostaje do współpracy na zgoła nierynkowych zasadach
Krzysztof Rau przystał na te niełatwe warunki. Więcej, porywając się na "Białe małżeństwo", uznawane za dramat trudny w inscenizacji, podniósł poprzeczkę jeszcze wyżej. Wcielił w życie wywiedziony z didaskaliów autora pomysł, by w każdej z postaci odnaleźć zwierzę, co dało studentom solidne podstawy do budowania ról. Uzwierzęcenie postaci to przecież zadanie oswojone podczas czterech lat lalkarskich studiów. Zresztą wskazówki dla aktorów zawarte są już w samym dramacie, który obfituje w parodie stereotypowych, ale niezwykle wyrazistych postaci zaczerpniętych z historii literatury (tej skądinąd najciekawszej myśli autor zupełnie nie rozwija, a szkoda).
Tadeusz Różewicz w "Białym małżeństwie" miesza ze sobą symboliczność z namacalną cielesnością i rodzajowością ziemiańskiego dworku. Zamysł autora dobrze oddaje zawarta w didaskaliach do dwunastego obrazu uwaga, że "scena ta jest realistyczna , ale nie jest realna". Rau w swojej inscenizacji oddał się całkowicie we władanie symboli. Adaptując tekst, musiał jak najbardziej "oddalić się" od dworu z jego przestrzenią oraz uświęconymi tradycją rytuałami i rozmowami. Zachodziła obawa, że bez owego ziemiańskiego sztafażu do bólu sztucznie i afektowanie zabrzmią modernistyczne stylizacje i cytaty, na których ufundowany jest dramat. Rau przetrzebione młodopolskie frazy włączył w obieg przesycającej cały spektakl atmosfery dziwności. Osią spektaklu pozostała zawsze aktualna "drama rodzinna", a jej entourage służby, balów, swatów i porcelany na małżeński posag, ważnych z punktu widzenia fabuły, uznać by można i obecnie za dorobkiewiczowskie dziwactwo (o studiach w Heidelbergu w dobie Erasmusa nie warto nawet wspominać).
Cała operacja nie powiodłaby się bez minimalistycznej, ale niebywale wyrazistej, dynamicznie ogrywanej i funkcjonalnej scenografii. Rzecz niełatwa w zaadaptowanej przestrzeni - płytkiej, szerokiej i niewdzięcznej akustycznie, którą stanowią dwa długie stoły, trzy czy cztery krzesła, monumentalny konfesjonał, dwa zaopatrzone w weneckie lustra parawany oraz pozbawione liści drzewa na stojakach. Świat wykreowany przez Mikołaja Maleszę tonie w brązach przełamanych ciemną zielenią. Jest mroczny, lecz równocześnie elegancki i dostojny. To wrażenie potęgują kostiumy. Kobiety, z wyjątkiem czarno-szarej Ciotki, są przyodziane w różne odcienie bieli (kucharcie wyróżniają lniane spódnice). Mężczyzn cechuje większa różnorodność. Dziadek i Ojciec noszą dwuczęściowe, szare garnitury oraz krawaty (Dziadek z dominantą pstrokatej zieleni). Odbija od nich, paradujący bez krawata, Beniamin. Dzięki scenografii i kostiumom czas sceniczny Białego małżeństwa można określić mianem uniwersalnej teatralnej bezczasowości, niepozbawionej pewnej dozy patyny.
Choć większość przedstawienia stanowią sceny stonowane i kameralne, przeplatane jedynie wybuchami zwierzęcego witalizmu, nie przestaje ono pulsować od wzbierającej wciąż na nowo fali wybujałego erotyzmu. Wszystko w spektaklu Raua jest przemyślane, każdy zna tu swoje zadanie i miejsce. Drugi, a niekiedy trzeci i czwarty, plan stanowi treściowe dopełnienie pierwszego. Dzięki ruchowi scenicznemu (konsultowanemu przez Annę Kołosow) mamy wrażenie, że rzecz nie jest przed nami odgrywana, ale przetacza się przez scenę z mocą sił natury. Oglądając Białe małżeństwo, zapomina się też, że jest to spektakl dyplomowy prezentowany przez aktorów znajdujących się na samym początku drogi twórczej.
Paulina, grana przez Małgorzatę Potocką, to zaradne dziewczynisko z sąsiedztwa. Świetnie przystosowała się do relacji panujących w domu. Niepozbawiona tupetu, lubi manipulować ludźmi, ale rekompensuje to pewną dozą uroku płynącą z bezpośredniości zachowań. Pozbawiona kompleksów, dotyczących zarówno własnego ciała, jak i stosunków międzyludzkich, stanowi doskonały kontrapunkt dla zakompleksionej i zagubionej w świecie Bianki.
Bianka Katarzyny Grajlich to z kolei jedyna postać pozbawiona w scenach "wizji" zwierzęcej maski. Piskliwym głosem i charakterystycznym przykurczem uniesionych ramion naśladuje pisklę pozbawione ochronnej skorupki i wciąż nieprzyjemnie zaskakiwane przez otaczający je świat. Ciotka (Paula Czarnecka) oscyluje pomiędzy czysto ludzkim afektowaniem pomieszanym ze znudzeniem, ukrywającym jej fertyczną naturę, a kurzą mechanicznością lub stuporem przechodzącymi w rozbuchaną, zwierzęcą żywiołowość. Matka (Daria Brudnias) pełna jest eleganckiej kobiecości. Jednak jej spokój i opanowanie to tylko pozory. Po latach seksualnej presji, skutkującej ukrywanymi i abortowanymi ciążami, oraz tolerowania małżeńskich zdrad egzystuje na skraju nerwowego załamania. Beniamin (Jerzy Dowgiałło) ma w sobie coś z romantycznego amanta. Jego dobre maniery, niewinność i zamiłowanie do sztuki mają jednak drugie, dekadenckie dno.
W "Białym małżeństwie" występują też studenci trzeciego roku. Ojciec Wojciecha Schabowskiego jest władczy i nieco prostacki. Kipi wprost od nieopanowanej erotycznej żądzy. W świetnie rozegranej scenie rodzinnej "corridy" jako Byk pada pod celnym ciosem zaręczonej z Beniaminem córki. Dziadek zaś (Błażej Piotrowski) to obleśny do granic wytrzymałości indor. Nie musi udawać starca. Dzięki zadaniu, które powierzył mu Rau, jest płynnym w ruchach, gulgoczącym, lekko przygarbionym konstruktem "Dziadka".
Reżyser dokonał jeszcze jednej ingerencji w strukturę dramatu, dublując postać Kucharci. U Raua są one zarazem służącymi. W przerwach usługiwania państwu z nieludzką wprost żarliwością pucują wszystko, co im się nawinie pod rękę. Grające je role Sylwia Nowak oraz Weronika Lewoń stanowią lustrzane odbicie postaci sióstr. Pierwsza pławi się w świecie wybujałego erotyzmu. W każdym ruchu eksponuje seksualne walory swego ciała, świadomie prowokując Ojca erotomana. Druga, w nerwowym monologu, okazuje się przerażona panującymi tu stosunkami.
Największym bodaj problemem każdego inscenizatora tej sztuki są przerażające, erotyczne wizje Bianki. By łatwiej było uwierzyć w ich moc oddziaływania na główną bohaterkę, większość z nich musi być krótka i wyrazista. Niełatwe to zadanie dla aktorów, gdy na mgnienie oka muszą zmienić większość fizycznych i psychicznych cech swoich postaci. Młodzi lalkarze radzą sobie z tym znakomicie. Z racji wybranej specjalizacji są bardziej plastyczni i sprawni fizycznie od swych "dramatycznych" kolegów. Tym razem nie ustępują im także w dziedzinie interpretacji. I w tym względzie wykonawcom Białego małżeństwa pozostawił Różewicz ogromne pole do popisu, obok realistycznych dialogów wplatając w swój dramat ludowe przyśpiewki, wiersz rytmiczny, biały czy fragment archaicznie brzmiących Żywotów świętych i męczenników Piotra Skargi.
Spektakl przygotowany przez młodych lalkarzy pod kierunkiem Raua dialoguje ze współczesnością w podobnie wielopłaszczyznowy i wielowątkowy sposób, jak w latach siedemdziesiątych dramat Różewicza. A niekiedy wręcz zadziorniej, bo i czasy mamy szpetniejsze. Odnajdujemy w nim wciąż aktualne problemy inicjacyjne, walkę sacrum i profanum, zwierzęcość pacyfikowaną przez normy kultury, patologiczne relacje rodzinne. Całości dopełnia feministyczny w wyrazie finałowy monolog Bianki, będący paktem na rzecz godnego człowieczeństwa.