Frankenstein to komik

"Frankenstein" - reż: W. Kościelniak - Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu

Wojtek Kościelniak to scenarzysta w najróżniejszych gatunkach literackich szukający inspiracji. Raz z większym, raz z mniejszym powodzeniem, ale częściej z większym. Teraz wpadła mu w ręce, a potem porwała wyobraźnię straszna książeczka Marii Shelley "Frankenstein, czyli nowoczesny Prometeusz"

Choć gatunkowo i stylistycznie przypomina to trochę literaturę grozy, to jednak scenarzysta Kościelniak napisał tę historię po swojemu, na dodatek z dystansem i poczuciem humoru. Reżyser Kościelniak poszedł tym samym tropem i bawi nas zaskakującymi pomysłami, tak też prowadzi aktorów. Na końcu publiczność mocno bije brawa i wychodzi z sali konferencyjnej, w której grany jest "Frankenstein", zadowolona. Ja też wyszedłem zadowolony, ale paru rzeczy nie mogłem zrozumieć...

Na przykład dlaczego autorzy choreografii Beata Owczarek i Janusz Skubaczkowski do spółki z reżyserem ośmieszają balet i każą mu tańczyć nierówno we wszystkich zbiorowych scenach.

Na szczęście dyrektor Capitolu, Konrad Imiela, ma poczucie humoru, którego mnie brakło. Gdyby go nie miał, to na drugi dzień cały balet wywaliłby na zbity pysk, bo ćwiczyć trzeba, aż do omdlenia. Inaczej lepiej zająć się sprzedażą hamburgerów. Podobnie wygląda sytuacja z chórami, ale nie będę się już zastanawiał nad granicami poczucia humoru w działaniach zbiorowych. Trudno, za to pochwalę trochę solistów.

Tytułowego Frankensteina gra, i to wspaniale, Mariusz Kiljan. Tumani i straszy na przemian, popisuje się najróżniejszymi sztuczkami swojego warsztatu komika, zmienia nastroje, szydzi z bezradności i sprytu. Śpiewa jak Nick Cave, tańczy jak Fred Astaire czy Gene Kelly. Dla samego Mariusza warto na ten spektakl wybrać się trzy razy.

Podziw i salwy śmiechu na przemian wywołuje pojawianie się Monstrum, czyli dzieła życia Wiktora Frankensteina, w skórze którego, choćby tylko po wzroście, łatwo rozpoznać Cezarego Studniaka. Talent Ceziego znamy wszyscy od dawna, ale owo Monstrum ruchowo naprawdę jest niezwykle sugestywne. Najdowcipniejsza i brawurowo zagrana jest scena, kiedy obaj panowie (Frankenstein i Monstrum) próbują zdobyć pieniądze na seryjną produkcję frankensteinów, które mogą w domu każdego londyń-czyka spełniać najróżniejsze role.

Pyszny jest jako Profesor Albert Waldmann grany z temperamentem przez Andrzeja Gałłę. Nie tylko ja odniosłem wrażenie, że fryzurą i okrągłościami przypomina Maćka Nowaka, dyrektora Instytutu Raszewskiego. Czy to przypadek, czy hołd jakiś, czy może chodzi o dotację?

Bardzo zabawnie i z wielkim wyrafinowaniem w geście i ruchu rolę Matki Wiktora Frankensteina gra Justyna Szafran. Wspaniale czuje się w komediowym sosie. Z kolei szelmowsko, ale i zalotnie poprowadziła postać Agatki Justyna Antoniak. Do pań sukcesu tej premiery muszę dopisać jeszcze Helenę Sujecką (Elżbieta) i Magdalenę Wojnarowską (Giulia i Kobieta ze Szkła). Proszę się nie krzywić, że te postaci są takie schematyczne. W tej konwencji nie mogą być inne. Słowo honoru.

Żeby zamknąć tę codę, chciałbym dodać, że swoją powieść Shelley napisała ponoć w trakcie deszczowego lata spędzonego w Austrii, można mniemać, że w Tyrolu, co też znalazło swoje odbicie w książce, a potem w scenariuszu. Na scenie pojawiły się regionalne akcenty z tyrolskim weselem, tańcem i potrawami. Tyle było w tym przedsięwzięciu kulinarnych elementów, że głód poczułem straszny, więc udam się do kuchni.

Krzysztof Kucharski
Gazeta Wrocławska
30 listopada 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia