Gdy eksperyment dzwoni do teatru
"Książka telefoniczna" - reż. Michał Buszewicz - Narodowy Stary Teatr w Krakowie"Książka telefoniczna" Michała Buszewicza z pewnością nie mieści się w szufladce z etykietą "spektakl". Jednocześnie bazuje na teatralnych środkach wyrazu, dzieje się na scenie, przy udziale publiczności tradycyjnie posadzonej po drugiej stronie rampy i spełnia jeszcze kilka innych kryteriów, które uniemożliwiają wyrzucenie Książki... poza nawias teatru. Jednak w związku z dużą ilością improwizacji najbardziej trafnym określeniem wydaje się "eksperyment teatralny".
Nie ma co kłócić się w tym przypadku o terminologię - najistotniejsze, by mieć na uwadze nieprzystawalność realizacji Buszewicza do tego, co zwykło się określać jako przedstawienie. Zresztą już samo miejsce pokazów potwierdza wątpliwości z zaszeregowaniem. Nowa Scena Starego Teatru - bo tam właśnie miała miejsce premiera i kolejne prezentacje - od kiedy pamiętam funkcjonuje jako uzupełnienie działalności dwóch pozostałych scen - Dużej i Kameralnej. Jest czymś w rodzaju wora ze wszystkim (zarówno cudownościami, jak i bublami), ale i bezpiecznej wylęgarni. Dzięki temu, że ta przestrzeń sceniczna posiada stabilny status wszystkie realizacje z nią związane zawsze rozpatruje się w odniesieniu do kontekstu eksperymentu lub próby, niejednokrotnie też debiutu. Na przykład - wypróbowania formy dramatycznej lub ekspresji aktorskiej. "Książka telefoniczna" Buszewicza świetnie sprawdza się w tym kameralnym otoczeniu, umacniając eksperymentatorski wizerunek Nowej Sceny.
"Książka..." zaczyna się od tego, co powinno zaleźć się w każdej porządnej książce telefonicznej, czyli instrukcji korzystania z niej samej oraz z aparatu telefonicznego. Obowiązkowo takiego, na którym daną cyfrę wybiera się majstrując palcem na obrotowym cyferblacie. I tym sposobem zostajemy przeniesieni w dobę przed-internetową, kiedy łączność telefoniczna nie była ani powszechnie dostępna, ani też przystępna. Kolejne sekwencje stanowią wariacje na temat komunikacji, a raczej trudności z nią związanych. Zarówno tych przez telefon, jak i bez jego udziału. Spis abonentów przeniesiony z życia do teatru staje się czymś abstrakcyjnym, pozbawionym funkcji użytkowych. Ale za to świetnie sprawdza się jako wyliczanka, gdy tylko aktorom udaje się wydobyć z ciągu nazwisk brzmienia ciekawsze pod kątem estetyki dźwięku niż semantyki.
Eksperyment cechuje afabularna struktura, ale nie pozbawiona przy tym celowości, co stanowi spore wyzwanie przy wszelkich formach otwartych na aktywny udział widzów. Można zaryzykować stwierdzenie, że przebieg wyznaczają tu kolejne zadania - tyleż aktorskie, co zaprojektowane dla widzów. Warto przybliżyć jeszcze obraz sceny: otóż zaaranżowano ją na połączenie ubogiego muzeum przeszłości (ze wspomnianymi starymi aparatami telefonicznymi i masą kabli rozmieszczonych w kilku stertach przypominających kokony) z przestrzenią nijaką, nie odsyłającą do żadnych szczególnych skojarzeń. Czyli najdoskonalszą do przeprowadzenia doświadczenia teatralnego.
Eksperyment sprawdza się najlepiej wtedy, gdy osiąga pełnię swej ekperymentowości. Gdy odbiega od zasad - jak bardzo swobodnie nie byłyby potraktowane - rządzących sceną, widownią i teatrem. Koronnym tego przykładem i zarazem clou projektu są interakcje z widzami. Zaczynają się od dzwoniących ni stąd, ni zowąd telefonów rozmieszczonych - o zgrozo! - między publicznością. Aktorzy zachęcają do podniesienia słuchawki, i trzeba przyznać, że robią to skutecznie. Trudno zresztą oprzeć się wielkookiej, hipnotyzującej Monice Frajczyk, nieznoszącej sprzeciwu Paulinie Puślednik, czy też mówiącemu przyjemnie niskim głosem Maciejowi Charytonowi. Na tym etapie udział publiki jest jeszcze dosyć nieśmiały, zbliżony bardziej do niegroźnego epizodu, który można zbyć bezradnym uśmiechem i zignorowaniem brzęczącego aparatu. Prawdziwa interakcja rozpoczyna się dopiero w momencie, gdy jeden z widzów, zostaje poproszony o opuszczenie sali i postępowanie zgodnie ze wskazówkami. Współpraca ma szansę realnie zaistnieć tylko dlatego, że obu stronom przynosi pewne korzyści - aktorom umożliwia wykonanie zadania, a to równoznaczne jest z powodzeniem całego doświadczenia. Wybranemu delikwentowi zależy natomiast - tak zakładam, skoro kupił bilet i znalazł się w teatrze - na uczestnictwie i możliwości dalszego oglądania projektu Buszewicza, więc nie pozostaje mu nic innego, jak wykonywać polecenia aktorów, by z powrotem wrócić na salę. Błądzeniu widza po zakamarkach Starego Teatru - które to relacjonuje nam na bieżąco - towarzyszą dosyć zabawne perypetie, ale w całej tej sytuacji pojawia się jednak coś absolutnie wyjątkowego właśnie dla sztuki teatru. Zbawczy błąd: okazuje się, że zamiast jednego widza wyszło dwóch. W dodatku ten pierwszy przerywa zabawę i przekazuje nam łączność z drugim mężczyzną. Efekt uboczny eksperymentu potwierdza tylko potencjał w nim drzemiący.
Gorzej dzieje się natomiast, gdy zaczynają przeważać elementy rodem z teatru dramatycznego. Za przykład niech posłuży tutaj początkowy epizod, kiedy aktorzy bawią się przez chwilę przestarzałymi aparatami, ale te radosne improwizacje dosyć szybko ucina powrót klasycznego modelu, wymuszającego prowadzenie dialogów i interakcje między aktorami, aby akcję "pchnąć" dalej. A szkoda, bo tak niewiele potrzeba, by pokusić się o afabularny koncert bazujący wyłącznie na dźwiękach jakie może z siebie wydać stary model telefonu. Zresztą aktorzy inicjują coś na kształt strojenia telefonu, ale działania te kończą się zbyt szybko i przypadkowo, by mówić tu o zastosowaniu przemyślanego rozwiązania .
Jest jeszcze coś, co trzeba koniecznie odnotować. "Książka telefoniczna" Buszewicza - choć z założenia postdramatyczna - przynosi rodzaj błogości jaki dać może tylko ciasteczko na podwieczorek lub... zrobiony po bożemu spektakl w teatrze dramatycznym. Przy czym uczucie to nie wynika - jak w tradycyjnym teatrze - z obcowania z dobrze zaznajomioną i bezpieczną formułą dramatyczną, ale przeciwnie: ze spotkania z czystą teatralnością, ze wszystkimi jej błędami, wadami i niedociągnięciami, ale bez odsyłania w niekończący się ciąg meta odniesień, w których ostatecznie zatraca się konkret.