Gdy nie wiadomo o co chodzi

„O co biega" – aut. Philip King – reż. Marcin Sławiński – Teatr Capitol – 31.05.2025

Zwykle, gdy nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. W przypadku sztuki Philipa Kinga w reż. Marcina Sławińskiego do dziś nie wiem co to było. Od pewnego momentu na scenie zaczęło tyle się dziać, że nie wzbudzało to w widzu zainteresowania, ale zniecierpliwienie i dezorientację. Ale po kolei.

 

Spektakl „O co biega" opowiada historię osadzoną w domu angielskiego pastora (Dariusz Witeska), jego żony Penelopy (Magdalena Wróbel) oraz ich gosposi (Agata Puterko). Spokój domu zakłóca Panna Skillon (Viola Arlak), która w sposób oczywisty ma na pieńku z Panią domu – okoliczności i treść prowadzonych rozmów każą widzowi sądzić, że sama ma ochotę na wakat gospodyni u boku szanowanego w lokalnej społeczności duchownego.

Dowiadujemy się także, że pastor musi udać się w pewną podróż, a do jego domu następnego dnia ma zawitać biskup (Marcin Troński) oraz inny pastor (Kacper Pilch), który został poproszony o odprawienie mszy. Nieoczekiwanie w progach staje dawno niewidziany znajomy Penelopy (Stefan Pawłowski), a w tle przewija się jeszcze wątek niebezpiecznego zbiega (Wojciech Majchrzak). Wokół wszystkiego na dodatek orbituje wspomniana gosposia, próbując ratować sytuację w swój lekko nieporadny, choć uroczy sposób. Wydarzenia zamyka skonfundowany obrotem spraw sierżant Towers (Piotr Miazga).

Wydaje się to mało przejrzyste? Oczywiście, bo na ten moment podałem jedynie składniki tej zupy. Zabawa startuje, gdy zaczyna się w tym kotle mieszać. Warto nadmienić, że słowo „zabawa" zostało przeze mnie wykorzystane jedynie na potrzeby powyższego zdania – nie koresponduje jednak z moim nastrojem, który towarzyszył mi przez większą część spektaklu.

Założeniem opowieści z pewnością było wzbudzenie w widzu ciekawości, czasem konsternacji przełamanej dociekliwością. Miał zapewne zadawać sobie pytanie, parafrazujące, będącego ongiś na fali, internetowego klasyka: „To w końcu kto jest synem kogo?". Problem w tym, że na scenie (rzeczywiście) dużo się dzieje, ale zabawne jest to raczej rzadziej niż częściej. Humor z reguły oparty jest o nieporozumienia wynikające z niedomówień, brak komunikacji interpersonalnych czy nieprawdopodobne zbiegi okoliczności – mam tu na myśli pojawienie się różnych bohaterów w tym samym miejscu w najmniej odpowiednim momencie, co skutkowało zmus

zeniem ich przez scenariusz do wielkiej gonitwy wokół domu w stylu węża weselnego, wywołującego nieprzyjemne ciarki zażenowania. Co więcej, postać Niemca została powołana do życia jedynie po to, by zaserwować widzowi stereotypowe, od dawna nieśmieszne żarty o Niemcach z II Wojny Światowej – wykorzystano m.in. nieodpartą potrzebę salutowania po rzymsku na cześć i chwałę Führera, a także karykaturę żołnierskiej musztry. W mojej ocenie, takie zabiegi przystają bardziej do sceny kabaretowej niż teatralnej.

Można mi zarzucić, że nie jestem obiektywny, bo nie przepadam za gatunkiem farsy – o tym aspekcie mojego gustu Czytelnik nie powinien zapominać wyrabiając sobie własną opinię na temat zarzutów w zawartych w niniejszym tekście. Oto przykład recenzji obiektywnej: „O co biega" jest spektaklem z gatunku farsy. Została wyreżyserowana przez Marcina Sławińskiego. Jej autorem jest Philip King (tytuł oryginalny „See how they run"). Wystawiana jest w Teatrze Capitol, a jej premiera odbyła się 23 września 2019 r. Koniec. Wyżej wskazane zdania nie są recenzją. To suche fakty, notka prasowa. Stąd też będę bronił swojego prawa do wyrażania mojego zdania nawet na temat gatunków, z którymi mi nie po drodze. Ponieważ recenzje polegają właśnie na wyrażaniu opinii. Jaka by ona nie była. Rolą Czytelnika jest rozeznanie, czy poszczególne argumenty do niego trafiają lub też nie.

Dlaczego więc decyduję się zwracać z prośbą o zaproszenia na tego rodzaju przedstawienia? Może zmagam się z tendencjami masochistycznymi lub też po prostu lubię pisać nieprzychylne recenzje? Odpowiedź na oba pytania jest stanowczo negatywna. W końcu teatr odwiedzam przede wszystkim dla dobrej rozrywki, która może mieć charakter komediowy, ale i ideowej iluminacji, katharsis wręcz. Na każdą farsę od pewnego momentu wybieram się z otwartą głową i szczerą nadzieją. O jakim momencie mówię? O spektaklu „Boeing Boeing" (wystawiany również w Tearze Capitol), którym zachwycałem się już w mojej recenzji, więc nie będę się powtarzać.

Widowisko pokazało, że farsa nie musi być absurdalna aż do mdłości, żeby bawić, a logiczne związki przyczynowo-skutkowe nie tylko nie wypaczają gatunku, ale dają widzowi satysfakcję. Oczywiście, nie oczekuję strojenia farsy w suknię dokumentu.

Pragnę jedynie wykazać, że choć w kościach farsy zamiast szpiku jest komedia i nieprawdopodobne zbiegi okoliczności, to kluczem są proporcje! Za Paracelsusem - dawka czyni truciznę. I niestety po raz kolejny jestem świadkiem błędu farmaceutycznego. Reżyserowi scenarzysta wydał bowiem nie to, co trzeba i nie tyle co trzeba. Choć recepta zapowiadała się obiecująco.

Muszę jeszcze z obowiązku napomknąć dwa zdania na temat Stefana Pawłowskiego. Jak wspomniałem w recenzji „Przyjaznych dusz", nie jestem fanem tego aktora w podobnym stopniu, jak nie jestem największym miłośnikiem fars. Z tą różnicą, że farsy miały okazję mnie pozytywnie zaskoczyć. Moja próba jest mała (dwa spektakle), więc nie mam prawa stawiać kategorycznych tez. Nie będę go sobie zatem bezpodstawnie uzurpował. Z racji na wiek ma on bowiem jeszcze dużo czasu na doskonalenie warsztatu, a Teatr Capitol, który jest pełen doskonałych aktorów, z pewnością może mu w tym pomóc. Powtórzę więc jedynie moje poprzednie zarzuty.

Stefan Pawłowski odegrał swoją postać. Powiedział, co miał powiedzieć i pobiegł tam, gdzie mu polecono. Był jednak nieautentyczny, sztywny. Nie do uwierzenia.

Życzę mu wszystkiego, co najlepsze, ale dwa razy zastanowię się zanim wybiorę spektakl z jego udziałem.
Warto też wspomnieć o tym, co wydarzyło się na scenie dobrego. A kilka takich elementów widać na pierwszy rzut oka. Perłą w koronie spektaklu jest dla mnie bez wątpienia zjawiskowa Viola Arlak. Z początku wyniosła i wyprostowana – brak wątpliwości, że gdyby jej kazano, nie byłaby w stanie się skłonić z uwagi na tkwiący w jej układzie pokarmowym kołek. Obraz jej postaci zmienia się diametralnie, gdy z pewnego względu zostaje wprowadzona w stan upojenia alkoholowego. Nic więcej nie powiem, ale moje serce ostatecznie podbiła interakcją z widownią, gdy nie wychodząc z roli poprosiła pierwszy rząd o podanie poduszki, która umknęła poza jej zasięg. Takich momentów było więcej. Absolutna klasa! Nie będzie zaskoczeniem dla nikogo informacja, że to ona i sytuacje, w których była centrum wydarzeń, stanowiły dla mnie główne źródło dobrej zabawy.

Warto również zwrócić uwagę na Agatę Puterko. W swej roli była wprost ujmująca. Stworzyła postać prostej, wścibskiej, ale i zawsze pomocnej, lojalnej służki. Miała w sobie pewną nieuchwytną do zdefiniowania charyzmę, dzięki której rozświetlała scenę swoją obecnością i po prostu zapadała w pamięć, gdy kurtyna dawno już opadła.

Pozytywów dopełnia wysokiej klasy gustowna scenografia (Joanna Pielat).
Rzeczywiście przywodziła na myśl wnętrze dobrego, angielskiego domu. Po prostu dobrana znakomicie. Czy polecam „O co biega?". Myślę, że mój tekst jest wystarczająco wymowny i nie wymaga dodatkowego komentarza. Wszystko zależy od indywidualnych upodobań i poczucia humoru, który nie jest ani gorszy, ani lepszy. Ten spektakl po prostu w mój nie trafił. Pragnę jednak zaznaczyć i podkreślić wężykiem, że choć ja oklaskując pracę aktorów i całej ekipy – którą zawszę doceniam! – siedziałem przyspawany do fotela, to cała sala z ochotą poderwała się z miejsc.

Jakub Wojtasik
Dziennik Teatralny Warszawa
25 czerwca 2025

Książka tygodnia

Trailer tygodnia