Gliwicka Carmen z desek La Scali

rozmowa z Agnieszką Zwierko

- Kiedyś "Carmen" nienawidziłam, nie lubiłam tej roli i byłam pewna, że nigdy jej śpiewać nie będę - mówi Agnieszka Zwierko, która za tydzień zaśpiewa tytułową rolę opery Bizeta w gliwickich Ruinach Teatru Miejskiego.

Rozmowa z Agnieszką Zwierko

Marcin Mońka: Debiut w La Scali jest porównywalny z czymkolwiek, co dotąd przydarzyło się w Pani życiu? 

Agnieszka Zwierko, śpiewaczka: Ponieważ od wielu lat śpiewam w dość ważnych teatrach w Europie, La Scala stała się po prostu kolejnym etapem. Mam spore doświadczenie sceniczne, więc mediolańska scena nie robi już takiego wrażenia, jak na świeżo upieczonym debiutancie. 

Jednak ten włoski teatr jest dla mnie pierwszym teatrem na świecie. Ktoś oczywiście może mówić, że jest nim Metropolitan Opera. Otóż nie, jesteśmy w Europie i La Scala jest najważniejsza i najpiękniejsza. Po remoncie wiele tam się zmieniło. O tradycji tego miejsca przypominają plakaty z wielkimi nazwiskami, ale pracuje się w nim jak w każdym teatrze. Jest też mały bałaganik, jak to we Włoszech. 

Nie czuła Pani tremy, kreując tam postać Kościelnichy w "Jenufie" Leoša Janáeka? 

- Przy pierwszym wejściu miałam tremę, gdy ujrzałam, że widownia jest pełna. Szybko pomyślałam sobie: za chwilę usłyszycie, jak Polka śpiewa. Bo Polacy w zagranicznych teatrach muszą się czasami dziesięć razy więcej napracować. Po występie brawa miałam olbrzymie, więc myślę, że im pokazałam (śmiech). Ta słynna galeria mediolańska, która potrafi rzucić pomidorem albo kwiatem, po prostu krzyczała. To ogromna satysfakcja. 

Znana jest Pani na całym świecie, ale nie wszyscy pamiętają, że ukończyła Pani politechnikę... 

- Pod koniec lat 80. skończyłam Instytut Informatyki na Wydziale Elektroniki Politechniki Warszawskiej. Jednak śpiew w moim życiu był cały czas. W ogóle na początku uczyłam się gry na fortepianie. Jednak ręce nie do końca funkcjonowały tak jak trzeba. Muzyka siedziała gdzieś tam w środku - śpiewałam w chórze, grałam na organach, śpiewałam solo w chórze. Do średniej szkoły muzycznej chodziłam równolegle z politechniką. Potem zdecydowałam się na Akademię Muzyczną. Nie widziałam siebie w roli inżyniera. Umiem jednak rozebrać wtyczkę starego typu i ją złożyć, potrafię sprawdzać kable w aparatach telefonicznych. Wyniosłam to z domu - i mój ojciec, i brat z bratową są elektronikami, tak samo bratankowie. 

Pani związki ze Śląskiem rozpoczynają się od Gliwickiego Teatru Muzycznego? 

- Współpracowałam już z Mikołowskimi Dniami Muzyki i w zeszłym roku usłyszał mnie tam Krzysztof Piotrowski, dyrektor artystyczny GTM-u. Przyznaję od razu, że kiedyś opery "Carmen" nienawidziłam, nie lubiłam tej roli i byłam pewna, że nigdy jej śpiewać nie będę. Krzysztof do mnie zadzwonił i namówił mnie, abym tej roli jednak się nauczyła. To świetna inscenizacja, we wspaniałej przestrzeni. Wielu osobom opowiadam o Ruinach Teatru Miejskiego, gdzie scenę wykorzystano w taki sposób, że po prostu chce się śpiewać. Tu w ogóle panuje dobra atmosfera do pracy, nie wytykając niczego Teatru Narodowemu w Warszawie czy Teatrowi w Pradze. 

Dla każdej solistki tworzenie postaci Carmen to wielkie przeżycie... 

- By kreować Carmen, trzeba mieć to albo wrodzone, albo trzeba na to ciężko zapracować. W moim przypadku trzeba było zapracować. Rolę przygotowywałam wspólnie z choreografem. To zresztą dla mnie zupełnie inna rola od tych, które śpiewam na co dzień. Wykonuję repertuar Verdiego, Janaczka czy Dworzaka. Carmen była zupełnie nowym doświadczeniem, w którym powalczyłam również ze sobą. Mam prawie 180 cm wzrostu i tworzyć tę postać przy tym wzroście to prawdziwe wyzwanie (śmiech).

Marcin Mońka
Gazeta Wyborcza Katowice
20 czerwca 2007

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia