Głos z zaświatów
koncert: Hania Rani, NOSPR, Katowice, 7.10.2023 r.Siedząc na miejscu przed rozpoczęciem koncertu obserwuję scenę – byłam ciekawa, jak zostanie ubrana na tę okoliczność. Rozwieszony materiał, który później będzie ekranem, teraz działa jak obiekt. Półprzezroczysty wielki prostokąt wygięty w zaokrąglony kształt – obraz-duch. Przypomina mgłę skupioną w jednym miejscu w jedną płaszczyznę, znak. Nasuwa mi skojarzenia z byciem otulonym przez przestrzeń, pustkę – samotne komponowanie Hani Rani w domku w górach, z dala od cywilizacji. W otoczeniu duchów.
Zaczyna się od ciemności. Ledwo widać jak drobna Hania Rani wchodzi na scenę, w ciszy. I już po chwili, to miejsce zostaje przejęte przez świat podskórnie migoczący – raz światłem słonecznym i cieniami drzew, a raz niejednostajnym duchem nocy. A my zostajemy wrzuceni w to, i również przejęci. Jednak nie dzieje się to tak ot po prostu: cały fragment otwierający koncert przypomina mi przejażdżkę samochodem, gdzieś po obrzeżach miasta, poza miasto, daleko, daleko... Siedzę i jestem wieziona tym immersyjnym doświadczeniem: przede mną uciekają obrazy (mapping zmieniających się w szybkim tempie abstrakcyjnych obrazów lub biegnącej pionowo grubej linii) niby to miejskie scenerie oświetlone miejscowo za oknem samochodu – małe obrazki obramowane nocą. Czasami w ich miejsce jawi się gruba pionowa linia, wrażenie, że jedziemy trasą i jedyne co wiemy o miejscu, przez które się przemieszczamy to ten właśnie roztaczający się fragment drogi przed nami. Jednocześnie przez scenę przeciągają się strugi świateł miejskich latarni, przesuwają się, przejeżdżają, odjeżdżają, za jakiś czas są następne – a to za sprawą świateł, które zostały ustawione na brzegach zdarzenia, rozciągając się po nim i krzyżując. W stanie bezruchu te właśnie łuny światła na podłodze przypominają światło dochodzące zza uchylonych drzwi (do sekretu, którego nigdy w całości nie poznamy, ale wiemy: on istnieje), a gdy zaczynają swój migotliwy taniec, znów ruszamy na przejażdżkę dziwiąc się jednocześnie i pytając siebie samych, czy rzeczywiście miało miejsce jakieś "stop"?
I dopiero wtedy wita nas Hania Rani z wnętrza swej rzeczywistości, do której nas zaprosiła. Z widmo-świata peryferiów.
Muzyka Rani to głos z zaświatów, spod halki przykrywającej świat. Wrażliwie oddaje nam kształt, pogłos tego, co w zwykłości jest piękne. Mieszają się wrażenia, wspomnienia, widoki. Czasami teksty naprowadzają nas na skupienie pewnych wątków ze sobą w sposób niby prosty, ale podszyty wrażeniem. Cała magia nie polega na wielkich i spektakularnych rzeczach, tylko na uwypukleniu wrażliwości, ułożeniu codziennych prostot w mistyczne kształty. Weźmy np. utwór „Hello". Poprzez złamanie liniowości zdarzenia: ktoś dzwoni, a potem nagle jest czas na pożegnanie, po czym następuje jednak powitanie; powstaje ciekawy rozdźwięk. Czy mamy wgląd do całego zdarzenia, jakim jest ktoś dzwoni, czy to jest przywołanie pociętych momentów, które do nas wracają, czy może to pożegnanie jest czymś większym i ta rozmowa ma zakończyć jakiś etap? A może to tylko wrażenia i każda z opcji jest tak samo prawdziwa, jak i nieprawdziwa? Potem pojawia się jakiś znak – kolejny wątek z pogłosem i niedopowiedzeniem. I Dźwięki, które roznoszą te mnogości, odbijając się, a to od świata, a to od sfery mistycznej, tego właśnie sekretu znajdującego się za drzwiami. Sacrum, którego nie można zobaczyć w czystej formie, ale którego można doznać poprzez to, jakie rzuca światło na rzeczy. Myślę, że Rani obcuje z duchami nie tylko w „Ghosts". Duchy wirują stale w jej przestrzeni, oświetlonej wieczornym światłem, wypełnionej znakami rzeczywistości – np. wiatrem targającym firanką i przepływającym przez kości, samotność – kłująca i piękna. Rozstanie. I pokój, w którym znów jestem tylko ja i to echo.
Chodzimy po jakichś peryferiach, jesteśmy na obrzeżach – miasta? dnia? nocy? jawy? snu? Brniemy gdzieś daleko w zakątki bezludzkie. Wraz z upływem czasu podczas koncertu coraz bardziej wytraca się poczucie jawy. Wstępowałam coraz głębiej w stan sennego upojenia, i bynajmniej ten stan nie miał nic wspólnego z nudą – to było raczej przepełnienie tym unikalnym duchem, który rozlegał się w sali koncertowej. Stan wycofania umysłu, wytrącenia emocji tuż pod skórę, tak, że krążyły, jednostajnie, migocząc, jak cienie liści drzew na wietrze kładące się na zasłoniętej rolecie. Jak przed snem przelatują nam przez myśli bezwładnie obrazy, wrażenia, dźwięki – tak tutaj jednostajnie one do nas napływały. Oświetlenie – niby gwiazdy na niebie – mrugało. Zdawało się, że znajdujemy się w sennym emocjonalnym wirze.
Było to doświadczenie o znamionach na poły surrealistycznych i realistyczno-magicznych, ale żadnym z tych dwóch nie można go określić wprost. Więzy z wszelką jawną logiką nie zostały jednoznacznie przerwane, aczkolwiek odczuwalne jest zabarwienie zerwaniem. Wychodząc od tekstualnej warstwy, Rani mówi o rzeczach zwykłych ustawiając je jakby wobec przeczuć, co dla odbiorcy czynić może taki efekt. Myślę, że to do siebie ma nagromadzenie nie uniwersalnych emocji w rzeczach zwykłych i codziennych – delikatnie przestawia sprawy, ustępując temu, co byłoby krystalicznie zrozumiałe. Słowom, oczywiście wtórują dźwięki, które sprawiają, że od sensów rozlegają się jeszcze różne echa. I być może to stąd to poczucie sennej wrażliwości.
I w zasadzie ważna sprawa, o której wcześniej nie wspomniałam rozpływając się nad wrażeniami: na koncercie zaskoczyła mnie bardziej rozbudowana warstwa elektroniki i lekkie odsunięcie się od surowości i minimalizmu, z którego znam Rani. Natomiast było jeszcze więcej migotliwości, tak dla niej charakterystycznej. Podoba mi się artystyczny rozwój tej artystki i sądzę, że z każdą nową wypowiedzią uczy się jak angażować w nie jeszcze więcej wrażliwości, i jestem największą fanką wydań najpóźniejszych, w których to coraz bardziej sygnalizuje swoją indywidualność.
Wieczór ten – rozpoczęty deszczem jeszcze przed koncertem, co stanowiło bardzo przyjemnie melancholijną ramę dla tego wydarzenia – był pełen hipnotyzującej magii, subtelności, czułości, podskórności. Było pięknie.